sobota, 14 lipca 2012

Dzień Pierwszy. NIe myśl, nie myśl, będzie Przemyśl

    Pierwszym punktem na naszej trasie jest Przemyśl. Miasto kościołów i aptek, położone na wzgórzach, z pięknym nietypowym ryneczkiem schodzącym w dół i ogrodzonym kamienicami tylko z 3 stron. Otulone rzeką San zaprasza do zwiedzania zamku (a nawet dwóch jeśli doliczyć ruiny), wyremontowanych niedawno ulic i wsłuchania się w pobrzmiewający gdzie niegdzie język ukraiński. Rozczula swojska mała gastronomia, muzeum fajek i dzwonów, a z herbu spogląda na przyjezdnych niedźwiedź. Jeśli widzicie to oczyma wyobraźni to wspaniale! My niestety tego nie widzieliśmy. Do Przemyśla postanowiliśmy dojechać pociągiem i PKSem. Ale na przesiadce w Krakowie o 2:10 w nocy było tylu chętnych, że zwyczajnie nie zmieściliśmy się do środka. Przez to dotarliśmy do celu 3 godziny później i zdecydowaliśmy się od razu ruszyć dalej. Za to poznaliśmy Krystiana, który również nie dopchał się do autobusu. Jechał z nami następnym pociągiem (6 godzin, 2 przesiadki, prawdziwy test cierpliwości) i opowiedział nam o swoim mieście wspomniane wyżej ciekawostki. 

Przemyśl o świcie. Tego zdjęcia nie zrobiłam rzecz jasna ja, bo wtedy jeszcze przysypiałam
w pociągu. Zrobił je za to Waldemar Sosnowski i bardzo mi się spodobało.

A tu już słynny ryneczek. Wersja pocztówkowa

Z dworca ruszamy busem na przejście graniczne do Medyki. Jesteśmy w nim jedynymi Polakami. To właśnie w Medyce rozpoczyna się nasza trasa. Nazwa wsi pochodzi od miodu, z którego słynęły niegdyś okoliczne pasieki. Podobno bywał w niej nawet Władysław Jagiełło. Legenda głosi, że podczas jednej z wizyt okrutnie się przeziębił słuchając późną nocą śpiewu słowików. W rezultacie zmarł podczas dalszej podróży w pobliskim Gródku zwanym od tego Jagiellońskim. Ta historia pozwala sądzić, że kiedyś musiał być w Medyce zamek skoro zatrzymywał się w nim sam król. Po zamku nie ma jednak śladu, za to jest rzecz jasna kościół. Przejeżdżająca obok na rowerze staruszka nie omieszka rzucić od niechcenia, że pochodzi on z XVII w. Fundowany przez Zygmunta III Wazę trzyma się całkiem nieźle. Jako, że to pierwszy nasz obiekt na całej trasie oglądamy go dość dokładnie. Potem zaglądamy do ruin starej synagogi i idziemy dalej.
                           Medyka. Drewniany kościół katolicki z 1608 r. Przebudowany w 1850 r. 




                               Medyka. Synagoga z początku XX wieku. A raczej to co z niej zostało. 


Kolejne wsie Torki, Leszno, Nakło to przegląd nie tylko różnych rodzajów cerkwi lub kościołów ale też architektonicznego eklektyzmu. Normą jest aby obok starego drewnianego domu budowano nowy, 2 razy większy, z kolumnami i lwami na podjeździe. Najlepiej w kolorze brzoskwiniowym, malinowym albo innym zauważalnym z 500 metrów. Trochę tak jakby wsie na siłę chciały się upodobnić do miasta i pokazać: o, tu jesteśmy! Na szczęście ów eklektyzm nie dotyka remontowanych cerkwi, choć każdy konserwator dopatrzyłby się w nich paru błędnych decyzji. O tym jednak później.


                                             Ten odcinek trasy jest zdecydowanie najnudniejszy.


                                    Murowana cerkiew w Torkach p.w. Wniebowzięcia NMP.
                     Rok powstania 1929 czyli w sumie świeżynka. Charakterystyczna duuuuża kopuła.



                          Drewniana cerkiew w Lesznie p.w. św. Bazylego. Koniec XVIII wieku.
                                       Tu kopuła cebulasta. Niestety zamiast gontu blacha.



W Stubnie zgodnie z wytyczoną trasą skręcamy w pole i tu zaczyna się nasz dramat. Dramat z rezerwatem szachownicy kostkowej w tle Pełnometrażowy, 2,5 godziny. Roślina ta (wredna) występuje jedynie w okolicach Przemyśla. Ja choć uwielbiam wszystkie konotacje z szachami, tym razem zmieniłam zdanie. Miał być rezerwat, miały być stawy, miało być ta szachownica cała i pamiątkowe zdjęcia. Było za to ściernisko, dżungla zielska, przerastająca nas o jakieś pół metra, komary, gzy, mokre buty, bezradne kręcenie się w kółko. Do tego oczywiście potwornie parno i z 2 łykami wody w plecaku. Nie pierwszy raz przyszło mi torować drogę. Ale torowanie trasy w śniegu jest o wiele bardziej przewidywalne niż torowanie bagnisk, gdzie wszystkie rośliny chcą wejść ci do oczu, rozwiązać buty, posmergać, podrapać, albo co najmniej chwilę przytrzymać. Dookoła latają krwiopijcy, nie wiadomo czy iść w prawo czy w lewo, a zatrzymanie grozi drapaniem. Nie muszę chyba dodawać, że żadnej szachownicy nie widzieliśmy a na roślinach trochę się znamy. Kiedy już wypełzliśmy, odpoczęliśmy i podjęliśmy jeszcze parę złych decyzji, okazało się, że straciliśmy sporo czasu. Postanowiliśmy więc nie kombinować i pójść po prostu do większej drogi.

                                                    Wuj wypełza z traw. Uśmiech symulowany

Ostatnie kilometry przedreptaliśmy asfaltem aż dodreptaliśmy do Kalnikowa. Zmęczeni długą podróżą, brakiem snu i walką z dziką przyrodą zasnęliśmy w miejscowej stadninie. Zamiast planowanych 24 km zrobiliśmy koło 30. Świetny start.

piątek, 13 lipca 2012

Zamiast wstępu czyli kto-co

Pomysł na tę wyprawę zrodził się daaaaaaawno temu. Mój przyjaciel Przemek twierdzi, że wspominałam mu o tym już kiedy chodziliśmy na zajęcia z francuskiego. Czyli gdzieś w okolicach 2003/2004 r. Chodzi o przejście wschodniej granicy polski. Na piechotę. Z dołu do góry. Zaczynając gdzieś w okolicach Medyki kończąc w zależności od tego ile sił starczy. Bo to cudowne miejsca, bo tak naprawdę nieznamy tej części Polski, bo zawsze jeżdżę hen daleko, a warto się pochylić i docenić to co obok. Oczywiście trzeba wspomnieć genialny przewodnik Polska Egzotyczna Grzegorza Rąkowskiego, który tą trasę zrobił spory czas temu. I nie dość, że zrobił to jeszcze fantastycznie opisał. Jest tam wszystko: mapki, rysunki, zdjęcia i świetne opowieści. Dla wielu ten przewodnik ma status kultowego, dla nas też stał się punktem wyjścia do wyprawy.

Pomysł wydaje się trochę szalony. Gdy wspominaliśmy o nim przyjaciołom i rodzinie pojawiały się głosy zachwytu i poparcia: super, fajnie, my też chcieliśmy tak zrobić, ale nie mieliśmy czasu, ooooo to kiedyś pójdziemy waszymi śladami. Ruszamy we dwójkę: ja i wuj. 13 lipca z Warszawy. Choć znamy się od moich 30 lat czas na to przyszedł dopiero teraz. Po tych wszystkich Andach, Alaskach, Himalajach. Lekką konsternację wywołuje to, że chcemy iść z plecakami, a nie jechać rowerami. Ale obydwoje uwielbiamy chodzić, do legendy przeszedł nasz 100 km marsz w Kampinosie więc uznajemy, że damy radę. Poza tym chodząc mamy szanse więcej zobaczyć, zatrzymać się, porozmawiać z ludźmi. A o to też nam chodzi. Ktoś mi kiedyś powiedział, że nie liczy się zaliczenie szczytu tylko kontemplacja. Całą sobą mogę się pod tym podpisać. Lubimy plany i plan mamy, ale nie będziemy się go na siłę trzymać. W ogóle ma tu nie być nic na siłę. Co się wydarzy to się wydarzy. Po prostu
J

        
                 
                   Oto my!