poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Dziękujemy

Ta wyprawa od początku była szalonym pomysłem naszej dwójki: mnie i wuja. Ale wyglądałaby inaczej gdyby nie życzliwość, uśmiech i pomoc wielu osób. I w tym właśnie miejscu chcielibyśmy im podziękować. A w szczególności:


Konradowi
Za moderowanie tego bloga i cierpliwe wstawianie wszystkich zdjęć. Za martwienie się, wszystkie ciepłe smsy na dobranoc i bycie tuż obok :*
Basi
Za codziennie telefony do wuja oraz nieustanne zagrzewanie go do walki i wspieranie tak, że nie zwariował trzy tygodnie sam na sam ze mną.
Ciotce Dance, Ciotce Milczewskiej, Emili, Rodzicom czyli stałym czytelnikom tego bloga.
Za to, że chciało im się go w ogóle czytać :-) za głosy zachwytu
 i za trzymanie kciuków.
Barbarze Brus i jej niesamowitej rodzinie za wspaniałą gościnę w Wielkich Oczach.
Urszuli Łukaszuk z Kuzawki za wizytę w gospodarstwie agroturystycznym z prawdziwego zdarzenia.
Pani Krystynie z Muzeum Skamieniałych Drzew w Siedliskach za oprowadzanie i fantastyczne opowieści.
Wójtowi Gminy Lubycza Królewska Tomaszowi Leszczyńskiemu. Za wielki profesjonalizm i pomoc z Internetem.
Przedstawicielom Straży Granicznej spotkanym po drodze. Za oferowaną pomoc, nie schodzący z twarzy uśmiech oraz wielką życzliwość.
Oraz Wszystkim, którzy wspierali nas w trakcie wędrówki czy to słowem czy czynem.

Jeszcze raz DZIĘKUJEMY!


niedziela, 5 sierpnia 2012

Epilog

Nie, nie, nie zostaliśmy w Drohiczynie na zawsze J. Choć miasteczko było urocze a wuj spacerując po nim stwierdził, że mógłby tu mieszkać na starość, uznaliśmy, że zadanie wykonane i wracamy teraz do bazy czyli do Warszawy. Poranne telefony zawiadamiające wszystkich znajomych, że już po, szybkie pakowanie na byle jak i oczekiwanie czy autobus przyjedzie czy nie (jakość rozkładu jazdy była dość wątpliwa). Ostatni rzut oka na Drohiczyński ryneczek, jogurcie augustowski w pobliskim sklepie i o to, już, 8:42, zapakowani jedziemy do domu.


                                    Drohiczyński ryneczek. Tuż obok przystanek autobusowy.

W autobusie oczywiście żarty. Człowiek chętnie by pomaszerował (z przyzwyczajenia) a przed nim trzy godziny jazdy, w raczej niewygodnej pozycji. I znowu będę wracał do tego śmierdzącego miasta – marudzi wuj, ale w duchu czuję, że też się cieszy z powrotu. Sokołów Podlaski, Siedlce, niewielu podróżnych. W radio leci msza transmitowana ze stolicy, wszyscy ze względu na wczesną porę ziewają. Wreszcie Mińsk Mazowiecki, Zakręt i w końcu Warszawa. Trakt Brzeski, znajome miejsca, Grochowska, Lubelska i przystanek końcowy. A potem już tylko wielkie uff i radość. Z pierwszego mocnego przytulania, z wanny
J, z wrzucenia ciuchów do pralki (!!!) z wypicia herbaty w ulubionym kubku, z długich rozmów o wszystkim i o niczym, z miękkiej pościeli. Lizanie ran, liczenie zostawionych po drodze rzeczy i zgubionych kg (8). I ogromne szczęście, że wreszcie się wróciło. Ktoś mi ostatnio powiedział, że góry są nie tylko po to, żeby na nie wchodzić, ale też po to, żeby z nich schodzić. Z naszą wyprawami też tak chyba jest. I myślę, że jednym z jej najwspanialszych momentów, obok tych wszystkich malowideł, magicznych cerkwi, cudownych krajobrazów i ludzi spotkanych po drodze jest właśnie powrót do domu J J J. Czy mamy plan na kolejny wyjazd? Ależ tak. Ale o tym cicho sza. Na razie wszędzie będę jeździć tramwajem!

      
        A oto bohaterowie naszej wyprawy, bez których nie dalibyśmy rady. Niebieskie moje, brązowe wuja.