sobota, 13 lipca 2013

Dzień Dwudziesty. W poszukiwaniu Krzyżaków


Budzę się o 5 – pada, budzę się o 6:30 – wciąż pada. Kiedy godzinę później w końcu dochodzę do wniosku, że dłużej spać nie będę budzę wuja i każe mu wyjrzeć przez okno i podjąć decyzję. Sprawdzamy stan naszych ciuchów i butów (gacie suche, wysuszone na grzejniku od lodówki!!!, buty zgnojone) i pada decyzja zostajemy. Wuj tłumaczy, że nie będzie miał żadnej przyjemność spacerując gdziekolwiek w takich warunkach i nie ma sensu już iść na rekord. Postanawiamy więc zakończyć nasz marsz i na deser rozkoszować się kulturalną ofertą Kętrzyna. Na początek suniemy na śniadanie (Mam założyć buty Elizko czy iść w klapkach?...  E wuj, idź w czym chcesz… Ja idę w piżamie, i tak się nikt nie zorientuje….). Tam zastajemy grupę Niemców i rzucamy się na biały ser z chałką. Później robimy obowiązkową dokumentację fotograficzną bałaganu w naszym wspaniałym pokoju (o rany co za syf, musimy to posprzątać… wuj, nic nie będziemy sprzątać, to przecież nasz prywatny bałagan…. No ale strasznie śmierdzi…. No też mi odkrycie, wiadomo że śmierdzi….). W końcu zaopatrzeni w mapkę ruszamy na miasto. Obowiązkowym punktem programu są kościoły i zamek krzyżacki. Ten ostatni prawie, że przegapiamy okazuje się bowiem ….. dość, hmmm, niepozorny. Śmiejemy się, że to musiał być jakiś domek letniskowy albo co. Pochodzi z XIV wieku ale rzecz jasna był wielokrotnie przebudowywany, pierwotnie był siedzibą prokuratora krzyżackiego. Ale po wybuchu wojny trzynastoletniej zbuntowani mieszkańcy Kętrzyna zamek zdobyli i prokuratora utopili w stawie. Obok zamku znajduje się gigantyczna bazylika kolegiacka św. Jerzego. To najlepiej zachowany kościół obronny na Mazurach. Cechuje go ciekawa rzecz. Jego oś jest przesunięta, co oznacza, że prezbiterium nie leżą dokładnie w centrum ale są przesunięte na lewe. To dość intrygujące jeśli stojąc na środku kościoła nie widzi się ołtarza ;-). Kościół posiada też sklepienia kryształowe, relikwie św. Jana Pawła (kropla krwi, hmmmm) oraz kacer. Baptysterium wzorowane jest architektonicznie na wzór Ostrej Bramy. I z tejże bazyliki tradycyjnie na początku lipca rozpoczynają się pielgrzymki do Wilna, w tym właśnie ta którą widzieliśmy.
Naszą ciekawość budzi również wieża widokowa. Wspinamy się po drewnianych schodach na samą górę i przez wąskie okienka fotografujemy miasto (eeeeee, nic nie widać... jak to nie widać Wuj, wyjrzyj tutaj... za małe okienko....to wsadź tylko głowę!)
Po zwiedzeniu bazyliki ruszamy dalej, zahaczamy o piękny, ślicznie malowany kościółek, obserwujemy leniwe sobotnie życie mieszkańców Kętrzyna, niemieckie murowane kamienice i rozmaite sklepy w rodzaju mydło i powidło (wujka zachwycają zwłaszcza ciucholandy o nazwach: Paryżanka, Szmizjerka, Moda z Las Vegas, mnie cukierenki z ciastkami jak z obrazka w witrynach). Oglądamy pomnik słynnego Kętrzyńskiego, patrona miasta a nawet okolice dworca PKP. Ot takie sobie spokojne kilkutysięczne miasteczko powiatowe. Trochę kropi, trochę wieje, rzeczy suszą się na nas. Spokojnie i godnie drepczemy po głównych uliczkach. I nie przejmujemy się, że nie zdążymy gdzieś dojść, że zgubiliśmy szlak, czy kończy nam się woda. W sumie bardzo przyjemne podsumowanie naszego końca wędrówki i takie powolne wyhamowywanie.

piątek, 12 lipca 2013

Dzień Dziewiętnasty. Potop

Wstajemy ze świadomością, że dzisiaj to już na pewno będzie padać. Wszystkie dzienniki, serwisy internetowe i gazety zapowiadały, że w całej Polsce ma padać trudno by więc żeby zła pogoda nas ominęła. Kiedy budzimy się rano jest dość pochmurno i mży. Ale cóż, trzeba ruszać. Żegnamy się z życzliwą panią z pensjonatu i wychodzimy.
Pierwsze km idziemy ścieżką rowerową, ktoś wpadł bowiem na pomysł aby zrobić ładny chodniczek z Węgorzewa do Ogonków. Później już zwykły asfalt. Pada coraz bardziej, przechodniów prawie wcale, ale – uwaga – mija nas dwóch biegaczy (oni rozumieją naszą sytuację, deszcz nie deszcz, trening musi być). W Ogonkach skręcamy na Harsz, musimy bowiem obejść jezioro Mamry – a kto uważał na lekcjach geografii ten z pewnością pamięta, że jezioro to jest dość duże, jeśli nie cholernie duże. Idziemy, idziemy, próbujemy wywróżyć czy przestanie trochę padać czy nie. Patrzymy z utęsknieniem na drogę czy przypadkiem nie robią się bąble z powietrza zwiastujące koniec deszczu ale niestety nic z tego. Mijamy kolejne miejscowości, w których zakotwiczyły żaglówki. Żeglarze siedzą z nosami na kwintę w przydrożnych barach, choć na jeziorze pływają jacyś twardziele. W końcu dochodzimy do miejscowości Sztynort słynącej z kapitanatu i dużej bazy żeglarskiej. Idziemy już 3,5 godziny bez przerwy, wciąż pada. Po drodze nic specjalnie nie ma, poza tym komu chciałoby się cokolwiek oglądać w taką pogodę. O zdjęciach również trzeba zapomnieć. Nadzieja przychodzi przed Radziejami, ale złudna, przestaje padać bowiem może na kwadrans. Pocieszeniem jest to, że mija nas całkiem spora grupka niemieckich rowerzystów – jak widać Niemcy też są twardzi i czy ładna pogoda czy zła trzeba coś zrobić z rozpoczętym dniem. Wg planu do Kętrzyna powinniśmy dojść na 13-14, tymczasem robi się 13 a dopiero jesteśmy w Radziejach. Mimo, że idziemy naprawdę szybko! Siadamy na chwilę pod sklepem a wuj mimo że jest cały mokry wypija herbatę mrożoną. Odpoczywamy może z 20 minut, razem z Niemcami zajadającymi, o zgrozo, lody i w drogę. Teraz już tylko Kętrzyn. Wg mapy to ok. 10 km. Wyglądamy coraz gorzej, od mokrych ciuchów robi się coraz zimniej. Przy jednej z głównych dróg lituje się nad nami kierowca autokaru i proponuje podwózkę, ale czując bliskość Kętrzyna odmawiamy. Przy rozstaju pojawia się skręt na Gierłożę, decydujemy się iść więc boczną drogą i zerknąć na kwaterę Hitlera. Deszcz się niestety wzmaga. Leje ciurkiem. Pocieszamy się, że dobrze idziemy i nie mamy szansy się zgubić. W Kętrzynie mieliśmy być na 14 a jest już po 15. Przy jednej z tabliczek z nazwą miejscowości wsi pojawia się drogowskaz do Kętrzyna. A tam, ku naszemu zdumieniu, informacja, że to jeszcze 12 km!!! A leje już tragicznie. Wszystko mamy mokre, z butów wylewa się woda, jadące obok nas samochody są bezlitosne, na drodze robią się gigantyczne kałuże. Idziemy już siłą woli ale mamy wrażenie jakby ktoś lał na nas wodę z wiadra. Moglibyśmy mieć łódkę bo taki marsz jest kompletnie bezsensu. Zaciskam zęby i tłumaczę sobie, że w górach na pewno będzie gorzej więc nie przesadzajmy. Gierłoże mijamy bez komentarza, gdy pytam wuja czy chce się zatrzymać, odpowiada twardo nie. Całe szczęście że jeszcze nie przeklina i się nie wścieka. Wiemy już że nie dojdziemy do Reszla, gdzie mieliśmy spędzić noc, odliczamy tylko kolejne km żeby dobrnąć do Kętrzyna. Jeszcze 6 km, jeszcze 4 km. Na chwilę stajemy pod sklepem bo musimy sobie zrobić sekundę przerwy na odpoczynek. Stopy bolą, sztywnieją też coraz bardziej od zimna. I to ciągłe chlustanie od samochodów. Można śmiało powiedzieć że dostaliśmy dzisiaj w kość. W końcu jest – upragniona tablica wjazdu do miasta. Decydujemy się znaleźć pokój w pierwszym lepszym hotelu bez względu na cenę, tylko po to, żeby zdjąć w końcu te mokre ciuchy i wejść pod kołdrę. Wydzwaniam pierwszy hotel, którego tablicę widzę po drodze. Na szczęście mają pokój i są dość niedaleko. Z rozpędu zapominam zapytać o cenę, a ta okazuje się rzeczywiście 3 gwiazdkowa. Ale nieważne. W tym momencie to naprawdę nie ma znaczenia. Gdy dochodzimy na miejsce wyglądamy jak totalne pokraki. Wujkowi mina rzednie na widok hotelowe lobby, ja też się czuje głupio w takim luksusowym miejscu. Przytrzymuję wuja na chwilę i wylewamy wodę z jego osłonki na plecak (jest tego prawie cała miska!!!!!), a i tak krocząc do recepcji zostawiamy za sobą mokre ślady. Pani z uśmiechem wręcza nam kartę, ja jej daję w zamian swoją kartę, winda i jesteśmy. Pokój francja-elegancja, kompletnie nie pasujący do naszego położenia. Ja resztką sił zdejmuję rzeczy, każe wujowi iść pod kołdrę i pełznę do pobliskiego Tesco na zakupy. Kolacja po takim dniu jest obowiązkowa, wuj dostaje również w nagrodę 2 snickersy. Naprawdę jestem z niego dumna, że się nie wściekł i dał radę dojść na miejsce bez marudzenia. O ile ja mam na swoim koncie parę ekstremalnych wyczynów i jestem gotowa paść ale dokonać tego na co się uprę, o tyle wuj od razu zapowiadał, że nie będzie tu bił żadnych rekordów i niczego sobie udowadniał. Ale doszedł, żyje i nie przeklina a to już bardzo dużo. W sklepie oprócz jedzenie zbieram wszystkie gazety – jakoś te buty bowiem trzeba spróbować wysuszyć. Wracam ledwo, ledwo. Stopy strasznie dokuczają, totalnie mi też zesztywniały palce. Gdy wracam wuj ze zdziwieniem rozkoszuje się standardem naszego pokoju (nie ma światła, wiesz?..... jest tylko trzeba włożyć kartę….jak to kartę?.... no tu obok drzwi, tu na chip jest prąd… taaaaak? Naprawdę? Uuu to ja nie mógł bym sobie poradzić tutaj….. a ręcznik w łazience jest? …. Wuj są 3 ręczniki dla każdego… Taaak? I mydło? ….. I mydło i szampon i czepek kąpielowy co zechcesz…. Uuuuuu to naprawdę, naprawdę… I nawet mamy suszarkę to możemy podsuszyć ciuchy. A na razie wstaw wodę na herbatę plizzz….. To mamy herbatę? No, no…. Rany wuj, mamy herbatę, kawę, śmietankę, wszystko mamy, sejf też mamy, barek mamy, to w końcu 3 gwiazdkowy hotel…. Aha.. Tyyyy, a dlaczego woda w toalecie jest niebieska?????.... No bo to jakiś pewnie środek, żeby tak ładnie wyglądało….. Ale ja ją spuściłem i wciąż jest niebieska!!!!... No bo pewnie tam coś do środka wrzucili takiego magicznego…… O kurcze, no naprawdę….itd.itd). Po zrzuceniu z siebie mokrych ciuchów stoję chyba z 30 minut pod prysznicem a potem z herbatą zalegam w łóżku. Ponieważ nadal leje (11 godzina z rzędu!!!!) omawiamy zmianę planów. Wiemy że i tak doszliśmy bardzo daleko (600 km spokojnie) i uważamy to za naprawdę niezłe osiągnięcie w zależności od pogody będziemy kombinować czy iść dalej czy zwiedzić okolice. Według prognoz jutro ma być jeszcze gorzej (
L((((( - nie tylko ma padać ale mają też być burze. Wuj mówi, że bez sensem byłoby dla niego wędrowanie w takim deszczu bo to żadna przyjemność.
Po dzisiejszym dniu w zupełności się z nim zgadzam. Myślę, że i tak mieliśmy duuuużo szczęścia że przez tyle czasu nie padało. Postanawiamy zadecydować o tym co robimy jutro rano i układamy się na nieprzyzwoicie wygodnych trzy gwiazdkowych łóżkach.

czwartek, 11 lipca 2013

Dzień Osiemnasty. W stronę jeziorowego tłumu

Rano zimno, niebo pochmurne. Na początek idę po śniadanie do sklepu i zahaczam o kiosk w poszukiwaniu czwartkowej gazety z Dużym Formatem (Dzień Dobry, poproszę Wyborczą…. Nie ma…. Jak to nie ma?.... No nie ma, nie dowieźli z Olsztyna, a co się tak zachciało pani czytać gazetę rano?). Potem zakładam zestaw z długim rękawem i wychodzimy. Dziś kolejny długi dystans do pokonania a meta w Węgorzewie, wuj lekko marudzi i skarży się na spore znużenie. Na początek wędrujemy pobocznymi wsiami oglądając domostwa i pięknie pasące się krowy. Ja maszeruję jakieś 100 metrów przed wujem, utrzymując kontakt wzrokowy i sprawdzając czy gdzieś po drodze nie padł, ale generalnie maszeruję przed siebie. Taka forma chodzenia mi bardzo odpowiada. Skupiam się na rytmie, na utrzymaniu tempa, czerpię też z tego sporą satysfakcję. Jest tylko droga i ja i cisza i własne myśli i krok za krokiem do przodu. Oboje zresztą należymy do tego typu piechurów, którzy nie muszą co chwilę rozmawiać, tylko wymieniają uwagi raz na jakiś czas. Ciągłe trajkotanie byłoby zresztą nie do zniesienia. W takiej wędrówce człowiek jest w pewnym sensie sam ze sobą, ze swoim organizmem, charakterem i potrzebami. Spory to wysiłek ale niosący też sporą przyjemność. Przyznaję że każdy dzień, kiedy ciało jest już przyzwyczajone do marszu sprawia olbrzymią frajdę. Do tego dochodzą pewne ograniczenia logistyczno-techniczne. Nagle okazuje się, że nie trzeba wielu rzeczy (ciuchów, kosmetyków, technologii, gadżetów), sporadyczny kontakt ze światem też wychodzi na plus. Nie trzeba aktualizować informacji, odpowiadać ciągle na maile, umawiać się na kolejne kawki ze znajomymi. Cieszy zielona trawa, uśmiechająca się starsza pani w ogródku, ślimak pełzający wzdłuż drogi. Wzrok i smak się wyostrzają, umysł oczyszcza. Jak w książkach Georgesa Pereca, ograniczenie przynosi wyzwolenie.
Niestety nieodłącznym elementem tego typu wypraw jest tęsknota za bliskimi. I nawet aktualizowanie bloga nie jest w stanie wszystkim dogodzić. Chociaż staramy się jak możemy. (no czytaliśmy, czytaliśmy z tatą, ale nie ma tam dnia 10…. A kiedy będzie dalszy ciąg bo nic się nie dzieje……no komentarze wuja są naprawdę pyszne…. Pani Elizo, no gratulacje, trzymamy kciuki, ale czemu Pani nie ma na zdjęciach?........No a Basia wciąż dzwoni? Dobrze, niech dzwoni do wuja….). Chociaż staramy się jak możemy.
W połowie drogi przystanek w Baniach Mazurskich. Urocza mała miejscowość z cerkwią greckokatolicką, sklepami (z nieodłączną gigantyczną figurą żubra przed wejściem), strażą pożarną i lodami tradycyjnymi. Układamy się na murku, wuj plotkuje przez telefon a ja robię zdjęcia okolicznym chałupom. Coraz częściej mijają nas grupki rowerzystów co oznacza, że zbliżamy się do miejscowości typowo letniskowych. Dalszy marsz wygląda podobnie, dwa razy prawie, że gubimy drogę, ale gps naprowadza nas na właściwe skręty. Do Węgorzewa docieramy dość późno. Jest już po 19:30 i ostatkiem sił wleczemy się na kwaterę. Pensjonat Przystań jest położony w baaaaaaaardzo dziwnym miejscu (tuż przy wyjeździe z miasta, na osiedlu domków jednorodzinnych), za to pani która nas obsługuje jest bardzo sympatyczna. Wspomina, że sama chodzi na pielgrzymki po 400 km i rozumie, że jesteśmy zmęczeni, da nam więc ładny pokój żebyśmy mogli wypocząć. Faktycznie. Pokój jest gigantyczny, to prawie, że apartament – są w nim dwa wieeeelkie podwójne łóżka i jeszcze trzecie dodatkowe. Wuj cieszy się na wiadomość o łazience w pokoju (na perspektywę mycia na korytarzu kręci nosem) a ja tradycyjnie wyruszam do sklepu. Ponieważ mam dane o Biedronce znajdującej się 15 minut od nas uznaję że doczłapię i sunę dostojnie po chodniku. Mijają mnie tłumy młodzieży ciągnące na festiwal muzyczny, z plecakami, karimatami, obowiązkowo w czarnych glanach (co pozwala sądzić że jest to festiwal muzyki ciężkiej). Podobne stada spotykam w sklepie. Wszyscy kupują piwo i chipsy, nikt się nie awanturuje, wszędzie pełna kultura i w ogóle wygląda to dość sympatycznie. Wracając żegna mnie zjawiskowo piękny zachód słońca. No i proszę miało padać, a nie spadła nawet jedna kropla deszczu
J.

środa, 10 lipca 2013

Dzień Siedemnasty. Akwedukty w puszczy

Wstawaj, wstawaj, pielgrzymka już na pewno wyszła – zrywam rano wuja, który wstaje z coraz większymi oporami. Dziś trasa dłuuuga (koło 40 km), ale na koniec obietnica noclegu w hotelu. Takie wycieranie się po kwaterach z dnia na dzień jest jednak na dłuższą metę męczące. Śniadanie pod sklepem (jogurciki i serki) i do przodu. Pierwsze km idą mi dość opornie. Co nawet mnie trochę zdumiewa. Spało się całkiem nieźle, temperatura też nie najgorsza, wuj jakoś tam ciągnie do przodu ale też bez entuzjazmu (jak się idzie, wuj?.... no może być). Nie ma co jednak narzekać bowiem dziś na trasie duża atrakcja – wiadukt kolejowy w Stańczykach zwany także Akweduktem Puszczy Romnickiej (bo to na wzór akweduktów rzymskich podobno) . Po bardzo sympatycznej trasie wśród puszczy (ogrodzonej płotem przez samego Goeringa, bo ten postanowił zrobić z niej prywatne miejsce do polowań), wreszcie dochodzimy na miejsce. No i od razu paszcza mi się rozjaśnia. Wygląda to naprawdę fajnie – sama wysokość 36 metrów robi wrażenie. Las, las i nagle wieeeeelkie coś! (trochę jak z jakieś bajki). Wyczytujemy, że to jeden z najwyższych mostów i przez jakiś czas można było nawet skakać stamtąd na bungee. Tak naprawdę są dwa: północny i południowy, a po jednym z nich można się nawet przespacerować po wykupieniu stosownego bileciku (wygląda trochę jak promenada – są też tam nawet małe latarenki). Jest tu całkiem sporo turystów, a to z całymi rodzinami, a to z dziećmi, a to z rowerami, na parkingu koło na dole mostów jest też punkt pseudogastronimiczny. W końcu to jedna z największych atrakcji turystycznych regionu, więc wszyscy muszą o to miejsce zahaczyć. Ja robię stosowną ilość zdjęć z góry, z dołu, z boku oraz kupuję wujowi kartki z widoczkiem. Po takich miłych trzech kwadransach relaksu zakładamy plecaki i idziemy dalej. Wg obliczeń wuja mamy do przejścia jakieś 15-16 km, decydujemy się nie iść szosą tylko jakimiś bocznymi drogami wzdłuż wsi. Jest dość ciepło, idziemy żwawo, w którymś momencie ginie jednak szlak i musimy kluczyć po lesie (z pomocą przychodzi niezawodny gps w Iphonie: Elizko, wyjąć mapę?... nie wuj, pójdziemy za niebieską kulką… ale to może ja wyjmę i zobaczę gdzie jesteśmy?.... wuj, niebieska kulka nas poprowadzi, wg niej wszystko się zgadza…oooo rety, a co to za miejscowość…. No nie wiem… nie mam jej na tym gpsie…). Idziemy, idziemy, upierdliwe komary przypominają sobie o nas, przechodzimy przez jakieś dziwaczne bagniska. Gdyby było ciut cieplej to naprawdę przyjemnie by się te okolice oglądało. No i jak zwykle okazuje się, że dupa blada, bo na pewno do Gołdapi jest więcej niż 16 km. (Trzeba się nawzajem motywować: Wuj, jeszcze kawałek, no już zaraz będzie tabliczka, nocleg mamy w Centrum, sprawdziłam, a potem czeka Cię już tylko pyszny placek ziemniaczany z gulaszem…). Gdy docieramy do miasta robi się chłodno, zbiera się też na burzę. Hotelik Gołdap, rzeczywiście w Centrum, w recepcji wyjadamy cukierki. Pokoik czyściutki, pościel bielutka, w łazience woda w sam raz. Wypycham wuja na obiad (eeeee, nie, nie będę nigdzie szedł, nie chce mi się….) a sama idę do…. Tesco! (większe miasto oznacza zamianę Biedronki na Tesco . Kupuję sobie jakieś jogurty, szukam też gazety, niestety bezskutecznie. Wuj okrasza obiad piwem i suniemy wolnym, dostojnym krokiem 200 metrów do naszego Hotelu. Zauważam, że wieczorami zaczynają boleć mnie stopy, ale nie w miejscu podbicia tylko jakoś w górnych partiach. Czuję, że to zmęczenie mięśni albo ścięgien i chyba nie da się za bardzo nic z tym zrobić (no chyba że przerwę). Na jutro prognozy średnie – może padać, ale miejscami. Ale ponieważ nie ma co sobie tym zawracać głowy wysyłamy znaki życia do Warszawy, Zakopanego i Krakowa i idziemy spać. Przed pójściem spać wspominam wujowi, że do Stańczyków z Gołdapi były 23 km. Czyli wychodzi dziś koło 43-45. Ech….Coś nam się zaczynają mylić te obliczenia….

wtorek, 9 lipca 2013

Dzień Szesnasty. Nudy na pudy

Czy można iść i jednocześnie przespać cały dzień? A więc proszę państwa można. Dzisiejszy odcinek był najnudniejszy z dotychczasowych. Przedreptałam go jakoś tak bez refleksji co kwadrans ziewając. Próbowaliśmy zawiesić oko na czymkolwiek ale było trudno. Trasą do przejścia był dystans Puńsk – Wiżajny. W tym miejscu kończy się przewodnik według którego idziemy więc też atrakcji miało być z założenia mniej (I o czym on pisał tutaj wuj? Bo ja nie rozumiem…….Nie wiem, chyba podniecał się tymi wioskami, albo co…..). Znowu rzecz jasna szliśmy za szybko. W Rutce Tartak zalegliśmy więc w okolicy ronda i przez 45 minut gapiliśmy się przejeżdżające samochody. Zadzwoniliśmy też na kwaterę uprzedzając, że będziemy wcześniej. A potem pola, krowy, łąki, znowu krowy, asfalt, łąki, łąki, szukanie szlaku, etc. Wuj nie zrobił dzisiaj żadnego zdjęcia. Ja, może 3-4. Uhonorowany został napis na płocie – Szkółka Roślin Ozdobnych Orzechowscy obok skrętu na przejście graniczne w Budzisku oraz tzw. Arka Noego – wesoły ogródek wypełniony po brzegi rozmaitymi figurkami zwierzątek (pieski, kotki, bociany, czaple, ślimaki, krasnoludki, żabki, rybki, kozy, łabędź i gęsi) w towarzystwie Jezusa tudzież Noego. Do Wiżajn dochodzimy po 16 i jesteśmy tak zmęczeni, że kładziemy się do łóżek. Wygania nas z nich godzinę później poczucie obowiązku i chęć znalezienia sklepu. Wuj na pocieszenie kupuje sobie zestaw barowy (piwo, chipsy i ciasteczka), ja łapię Gazetę Współczesną. Przechodząc przez centrum wsi napotykamy też niezwykłe zjawisko – uwaga, uwaga!!!! – pielgrzymkę . Okazuje się, że to niewielka grupa pątników (ok. 100 osób) idzie z Kętrzyna do Ostrej Bramy w Wilnie. Rzucamy okiem na ich trasę i wychodzi na to, że interesujący nas odcinek pokonali w tym samym tempie w jakim my mamy zamiar (szacunek! ). Wyglądają miło i serdecznie, śpiewają i machają (nic dziwnego, w sumie nie mają bagaży )) a pozdrawiają ich mieszkańcy gminy, którzy w tym celu specjalnie wyszli popatrzeć na ulicę. To przynajmniej ciekawy akcent na zakończenie dnia. Po powrocie ja znów zawijam się pod kołdrę a wuj chrupiąc chipsy rozwiązuje krzyżówki. W łazience jak zawsze nie da się wyregulować wody (albo wrzątek albo nic) – to chyba jakaś choroba lokalnych kanalizacji.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Dzień Piętnasty. Ogórki w Kompocie

Wędrówka z Sejn do Puńska obfituje w szereg wesołych nazw małych miejscowości. Jesteśmy coraz bliżej Litwy, część tych obszarów kiedyś do niej należała obok nazw polskich pojawiają się jednocześnie litewskie. Na początek Bubele i Gawieniańce (aż 6 chałup), później Buda Zawidugierska i Wiłkopedzie (ooooo Elizko, Wikipedie…. Wuj, Jezuuuu, kup sobie w końcu okulary bo zgubisz się beze mnie….) a na koniec jezioro Ogórki w miejscowości Kompocie (no taaak Basiu… no mówię Ci…. Ogórki w kompocie…. Jak to nie rozumiesz?). Mamy trochę językowej radości i przez pewien czas staje się to tematem do rozmów (Trudno się nie śmiać kiedy przy drodze stoi bardzo duży, poważny krzyż a na dole wdzięczny napis – Ogórki). Trasa łatwa, wędrujemy bystro. Co jakiś czas telefon przełącza się na czas litewski i próbuje mnie oszukać zmianą operatora. Słońce miło grzeje, spotykamy aż jednego rowerzystę. Gdzieniegdzie napotykamy też głazy upamiętniające coś z historii Polski i Litwy, ale ponieważ napisy są w obcym języku nie możemy zbytnio dociec o co chodzi. Zauważamy też że bardzo popularną formą staje się w tym regionie stawianie tuż obok domów wielkich głazów z wyrytym numerem miejscowości. Wygląda to dość pomnikowo. Do Puńska, który nazywany jest polską stolicą Litwinów, trafiamy późnym popołudniem. Miejscówkę mamy w ścisłym centrum a miła gospodyni oddaje nam do dyspozycji śliczny, mały zadbany domek. Są tam 3 pokoje, łazienka i kuchnia oraz miły ogród z mięciutką trawą i malinami na krzaku (zrywam całą miskę, mniam ). Sama miejscowość też jest urocza. Mieszka w niej podobno tylko 1000-1100 osób, z czego większość to Litwini. Język ten słychać zresztą we wszystkich sklepikach. Jest tam i urząd i policja i kiosk ruchu i karczma i dom kultury. Do tego kościółek, kilka drewnianych sklepów odzieżowych, fryzjer i bank (czyli to co powinno być). Wszystko schludne i zadbane, bardzo mi się tu podoba. Robimy sobie zdjęcia nad jeziorem Punia i wracamy do domu. Herbatka na ganku smakuje znakomicie. Małym zgrzytem okazuje się próba znalezienia noclegu w Węgorzewie (gdzie mamy trafić za 3 dni). Dzwonię praktycznie bez przerwy przez 2 godziny, jestem też skłonna zabookować coś w jakimś Resort & Spa niestety wszędzie nic. Ktoś przytomnie zdradza mi, że akurat wtedy w Węgorzewie rozpoczyna się jakiś festiwal i raczej możemy odpuścić sobie szukanie miejsca. Nie bardzo nam to pasi ponieważ miejscowość trudno ominąć szukam więc w Internecie jakichkolwiek innych opcji. Wreszcie jest! Pensjonat Przystań. Co prawda jakieś 2,5 km od centrum i za 120 pln ale trudno. Nie trzeba zmieniać trasy i można spokojnie pójść spać.

niedziela, 7 lipca 2013

Dzień Czternasty. Nostalgicznie

Noc na terenie starego klasztoru bardzo przyjemna. Świeża biała pościel, ciepłe kocyki, budzimy się rano rześcy i wyspani. Dobry humor podtrzymuje smaczne śniadanko (w cenie noclegu) oraz gorąca herbata, którą wypijamy w ogromnych ilościach. Żal  opuszczać to miłe miejsce, z którym wiąże się tak ogromna masa wspomnień sprzed kilku lat. Zwłaszcza, że nic tu się tak naprawdę nie zmieniło.


Opuszczając półwysep mijamy rozstawiające się rano kramy z ogromną ilością miodów, kwasu litewskiego, sękaczy i różnych dziwnych odpustowych pierdoletków. Wuj wrzuca pocztówki do skrzynki i na szlak. Tak się znowu składa, że mamy do przejścia jakieś 25 km, więc idziemy na luzie. Ja znam trasę na pamięć – jeździłam tamtędy na rowerze i wciąż kojarzę gdzie są krzaki z porzeczkami a gdzie będzie przystanek na maliny (i one wciąż tam są!). Nie wyjmujemy nawet mapy tylko po prostu sobie drepczemy. Poszczególne wioski malutkie, zadbane. Krowy zadowolone wylegują się niedzielnie na trawie. Robimy zdjęcia widoczkom, ładnym domkom i dziwnym drzewom. Ja czuję się jakbym wróciła na stare śmieci. Wuj słucha moich opowieści z tamtych czasów. Taka sielska wycieczka się z tego robi…

Mijamy Mikołajewo i Maćkową Rudę – letnią siedzibę naszego miłościwie nam panującego prezydenta Bronisława. Tamże jest też przystanek dla kajakarzy – lekko podchmielona grupa zaczyna dzień od chłodnika i pierogów ruskich. Potem Wysoki Most, Czarna Hańcza i Pogorzelce. W między czasie dzwoni Warszawa i Kraków (tak, noooo….Danka, no dobra pogoda jest…. No miał być grad ale nie ma….. no słonce i chmury…a u was jaka pogoda?). Napotykamy też miłych państwa jadących samochodem, którzy zatrzymują się koło nas i z uznaniem i zainteresowaniem wypytują o szczegóły naszego marszu (a rejestracja samochodu warszawska
J). W końcu dochodzimy do Białogóry gdzie zalegamy na trawniku przy jednym z gospodarstw agroturystycznych i gapimy się na jezioro przed nami. A że mamy duuuużo czasu wylegujemy się aż 45 minut. W końcu dochodzimy do wniosku że od odpoczywania zaczyna tyłek boleć J znaczy się to już przesada i czas ruszać dalej.

Po półtorej godziny dochodzimy do Sejn. Zrzucamy bagaże w domu litewskim i ruszamy na przebieżkę po mieście. Na początek wizyta w Bazylice i Klasztorze Dominikańskim (nawet otwarte), potem baaaardzo dziwny pomnik smoleński, tradycyjnie sklep i poszukiwanie jeziora (Elizko, a jest tu cerkiew? ….. Nie ma?.... to już nie będzie żadnej cerkwi po drodze?). Zalegamy na pseudo plaży z dużą ilością gazet (sobotnia Wyborcza, Suwalska Gazeta Współczesna oraz Gazeta Obywatelska – tylko dla twardzieli). Słoneczko cieplutko grzeje nam kości, jakiś kot chce się z nami zaprzyjaźnić, leniwe niedzielne popołudnie. Wracając uzupełniamy zapasy jogurtów i oglądamy miasto. Małe urocze sklepy, jakieś dzieci sprzedają truskawki przy rynku, wszędzie napisy dotyczące ryb oraz reklamy taniej odzieży. Tu i ówdzie drogowskazy na przejścia graniczne (Ogrodniki) oraz napisy po litewsku. Po 19 zalegamy w pokoju. Mamy aż 3 łóżka więc nawet Szeregowy się dzisiaj wyśpi. Jest także czajnik co oznacza ciepłą herbatę na czas wieczornego czytania.