sobota, 29 czerwca 2013

Dzień Szósty. Tajemnicze ruiny



Poranek ciężki. Gardło boli, do tego katar. Buty niestety nie wyschły, jest pochmurno, ale nie pada. Pakujemy się, wychodzimy, zahaczamy o sklep i cerkiew. Potem przez zalew, między torami pociągów. Kiedyś można było podobno złapać pociąg i przejechać jeden przystanek przez zalew, teraz już to niestety nie funkcjonuje. Idziemy, wieje, wieje, ale może być. Po obu stronach woda, która śmiesznie chlupocze, do tego dużo wędkarzy.
                     


Potem kierunek na Szymki, gdzieniegdzie wystaje kawałek błękitnego nieba. Robi się trochę cieplej, a ponieważ moje buty już wyschły maszeruję w lepszym nastroju. W najbliższej miejscowości świetnie wyposażony sklepo-market. Rozmowy jak na ten dzień i porę (sobota, 10:30) standardowe: kawałek sznurka, setka czystej……płatki, mleko, 3 piwa….. piwo i setka, nie może dwie setki…. a to pani przodem… to ja herbatę mrożoną i wodę….jak to tak może być, bez piwa?


 
Kolejne kilometry i kolejne etapy naszego suszenia. W Jałówce natrafiamy na cerkiew p.w. Podwyższenia Krzyża Świętego, która wygląda jak ….. stacja kosmiczna. Nawet w przewodniku piszą, że wygląda tak jakby usiadł na niej latający talerz J. Wybudowana w latach 1958-1966 ma złote kopuły dzięki czemu lśni w słońcu i widać ją z daleka.





 
Okazuje się jednak, że nie ona będzie najciekawszym punktem naszej dzisiejszej wycieczki. Wuj wspomina coś o ruinach kościoła i idziemy ich poszukać. Gdy trafiamy na miejsce dosłownie opadnie mi szczęka. Rzucam się do robienia zdjęć nie mogąc uwierzyć w to co widzę. Najśmieszniejsze jest to, że nigdzie później nie znajdujemy rzetelnych informacji na temat tych ruin. Jedynie, że są to pozostałości kościoła św. Antoniego z 1908, który uległ zniszczeniu podczas wojny. Przyznaje jednak, że dla takiego widoku warto się było czekać cały rok.

















 
Kolejny kierunek – Bobrowniki. Małe, przydrożne wsie, kilka przystanków na odpoczynek i machanie nogami, Szeregowy wychodzi z plecaka i wędruje razem z wujem. Maszerując mamy nadzieję nie tyle na zwiedzenie słynnego przejścia granicznego ile wstąpienie do sklepu. Nie mamy już bowiem wody, wuj zjada resztki suszonej żurawiny, warto by coś było także kupić na kolację i śniadanie. Panowie ze sklepu w Jałówce przekonywali nas, że w Bobrownikach na pewno będzie sklep i to całodobowy. W końcu to takie ważne miejsce! W dodatku przecina je szosa na Białystok! No i kurcze okazuje się, że żadnego sklepu nie ma L. Rozczarowani siedzimy chwilę na trawie i odpoczywamy, a potem ruszamy dalej.

 


 

Jest już 18, zostało nam tylko 8 km do celu. Cieplutkie popołudniowe słońce, urocza miejscówka na zaleganie w Łężanach a potem Kruszyniany. Najstarszy w kraju Meczet (zielony) i niezwykłe zakończenie dnia – Zajazd Tatarski. Cudowne, gościnne panie, piec, skóry na podłodze, fajne pokoje z wielkimi łóżkami i ciepłą pierzyną. Na przywitanie dostajemy dzbanek zaparzonej mięty i podpiwek, a wuj zamawia na rano pierogi z mięta. W karcie mnóstwo dań kuchni tatarskiej. Wszyscy są życzliwi i się o nas troszczą. Interesują się naszą wyprawą, sami też opowiadają mnóstwo rzeczy. Siedzimy tak przy piecu chyba z godzinę. Można śmiało powiedzieć - super wieczór.






 

 
 

 

 
 

piątek, 28 czerwca 2013

Dzień Piąty. Próba charakteru

Po całkiem miłej nocy, wstajemy rano, pakujemy się i ruszamy. Jest pochmurno ale to dopiero początek dnia. Śniadanie jak zwykle w sklepie, potem ruszamy w kierunku Szlaku Dębów Królewskich. Tam bowiem zaczyna się nasza właściwa droga w kierunków Narewki. Pogoda powoli się psuje, zaczyna siąpić, a potem kropić. Nie zrażeni wkraczamy w krainę dębów, a miły pan stojący przy wejściu na szlak kasuje nas na bilety po 6 pln. Droga nie jest długa, ma raptem pół kilometra, jest natomiast ładnie utrzymana i pewnie na to idą pieniądze z biletów. Dębów jest 24 i są nazwane imionami książąt litewskich oraz królów i królowych polskich. Niektóre są ogromniaste, wszystkie zaś mają po kilkaset lat. Kończymy sesje fotograficzną i idziemy dalej.

    

                               




 
Wciąż kropi, po kwadransie zaczyna padać, a po pół godzinie leje. A przed nami aż 14 km do Narewki. W dodatku drogą prostą jak pod linijkę co z psychologicznego punktu widzenia nie jest fajne (puszczę podzielili podczas wojny Niemcy i wyznaczyli szereg małych kwadratów po których można się poruszać, zakręty, skosy czy inne zawijasy – nie występują). Cóż zrobić, idziemy, idziemy, leje, idziemy, mamy mokre buty, mokre łby, mokre plecaki. Wciąż prosto, nudno, bez poprawy na pogodę. Nie chcę się gadać, mieli się w myślach jakieś głupoty albo mruczy coś pod nosem. Byleby do przodu, byleby nie myśleć o zimnie. Zatrzymujemy się tylko raz bo dzwoni Basia, a wujowi ucieka zasięg. Po 3 godzinach takiej mordęgi dochodzimy do miejscowości Narewka. Jesteśmy już cholernie przemoczeni ale okazuje się, że może być gorzej, bo o to chamski prysznic serwują nam przejeżdżające obok nas samochody. Najzwyczajniej w świecie mają gdzieś że obok drogi idą ludzie i chlapią tak, jakby ktoś polał nas wodą z wiadra. Zrezygnowani decydujemy się uderzyć do zajazdu Bojarski Gościniec. Musimy odpocząć i choć odrobinę wyschnąć przed kolejnymi godzinami marszu. Gościniec okazuje się całkiem fajnym miejscem – ja zamawiam herbatę a kiedy i ona się kończy to po prostu wrzątek, wuj – żurek z chrzanem (do tego chleb z żurawiną) i kawę. Siedzimy chyba z 45 minut rozkoszując się tym, że nic na nas nie pada. Ja najchętniej siedziałabym tam jeszcze dłużej ale rzecz jasna trzeba iść dalej. Wciąż pada, choć jakby ciut mniej. Oglądanie cerkwi w takich warunkach nie ma sensu, podobnie jak robienie zdjęć. Kierunek Zalew Siemianówka. Chwała Bogu jest tam tylko 8 km. Idziemy więc prosto do celu usuwając się z drogi wszystkim jadącym w naszą stronę pojazdom.
 


 

Po 4 km jest już raźniej, czujemy że dojdziemy, czy pada czy nie. I rzeczywiście dochodzimy do celu o 17:00. Do dyspozycji mamy domek w ogrodzie gospodyni, jest w nim sporo miejsca tylko trochę zimno. Wuj protestuje i mówi, że nigdzie nie idzie tylko zawija się pod kołdrę.
Ja jestem twarda i postanawiam jeszcze zwiedzić Zalew. Perspektywa siedzenia na kwaterze do wieczora wydaje mi się bowiem zbyt hardcorowa. Jest ponuro-mgielnie, nad samą wodą wieje ale na wszelki wypadek gdyby było gorzej robię zdjęcia.







Wracając zahaczam o sklep w którym pracuje nasza gospodyni i kupuje cytrynę, aby zrobić sobie rozgrzewającą herbatę. Wieczorem próbujemy się suszyć, wypychamy buty gazetą, spisujemy zdjęcia i robimy różne notatki. Wpada do nas gospodyni. Chwila okazuje się kwadransem ale dzięki temu dowiadujemy się ciekawych wiadomości na temat samego Zalewu. Jego budowa trwała w latach 1977-1993. Ma on długość 13 km i szerokość od 1 do 4 km. Razem daje to powierzchnię 32 tyś m. kwadratowych. Niestety żeby go zbudować wysiedlono 4 czy 5 wiosek, co dla większości mieszkających tam starszych ludzi źle się skończyło. Dziś łowi się tam ryby, jest też plaża, ale nie w samej Siemianówce. Gospodyni zdradza też że większość mieszkańców tej wsi to prawosławni a sam batiuszka przewodzi zgromadzeniu już od 52 lat. Opowiada także o stacji przeładunkowej na tyłach miejscowości. Podjeżdżają tam pociągi z Białorusi i wyładowują towar. Żeby jednak było ciekawiej maszyniści białoruscy nie mają prawa jeździć po terenie Polski, więc jak tylko przekraczają granice na najbliższym przystanku wysiadają, do pociągu wsiada polska załoga i holuje ten pociąg całe półtora km do stacji przeładunkowej. A tamci siedzą sobie grzecznie z boczku i palą papierosy. Uraczeni ciekawymi historiami i życzliwym słowem na wieczór kładziemy się spać. Mi jest tak zimno, że zasypiam w polarze.



 
 

czwartek, 27 czerwca 2013

Dzień Czwarty. W poszukiwaniu żubrów

Dzisiaj dajemy sobie fory. Czeka nas tylko 25 km do Białowieży śpimy więc do 8, śniadanie jemy koło 9, a przed wymarszem idziemy na spacer w poszukiwaniu soboru. Wiele osób wspomina nam bowiem, że to najważniejsza do zobaczenia rzecz w Hajnówce. Po drodze zaopatrujemy się w kolejne psikacze na komary oraz w mały żel do golenia (wuj swój zdołał już gdzieś zgubić). Mijajmy też małe sklepiki ze wszystkim co popadnie, miejscowy targ gdzie handluje się warzywami, rondo błogosławionego Jana Pawła II (biedny) oraz malutkie kioski ruchu (zestaw specyficzny: gazety, znicze, kwiaty).





 Sobór znajdujemy bez problemu, wygląda bowiem tak, że …..hm….. trudno go ominąć. Jego bryła nie przypomina niczego co znamy, ani też niczego sensownego. To znacznie utrudnia zrobienie zdjęcia, którego ukazało by jego… okazałość J. Na usprawiedliwienie można dodać, że to dzieło współczesne, wyświęcone jakieś 20 lat temu.

Mamy szczęście bowiem sobór odwiedza grupa niemieckich turystów i dzięki temu udaje się nam wejść do środka i pooglądać co nieco. W środku nie można robić zdjęć (jesteśmy grzeczni, nie łamiemy tego zakazu) więc pozostaje opowiedzieć. Dominuje złoto, błękit, zieleń. Na sufitach anioły, różnego rodzaju teksty, historie biblijne, etc. Nie ma przepychu, ale nie ma też specjalnych rewelacji. Na pamiątkę kupujemy ładny folder i ikonę dla Basi.



Na trasę wychodzimy o 11. Kierunek – zielony szlak przez Puszczę. Początkowo wygląda to super, miękkie podłoże, wyraźnie zaznaczona ścieżka, cisza i spokój, lekki chłodek. Sielską atmosferę burzą 2 agresywne telefony z pracy (no coments) oraz nagłe zaniknięcie szlaku. Na naszej drodze wyrasta bowiem szkółka leśna, której nie sposób obejść, nie ma też alternatywy. Decydujemy się więc wejść na nieczynne tory kolejowe i maszerować po nich. To świetny pomysł, idzie się bowiem szybko, wygodnie, a widoki są przepyszne (dłuuuuuugi tor aż po horyzont oraz wielki las po bokach). Czasem tylko spod nóg uciekają zaskrońce. Połowa marszu przypada nam przy krzyżówce dróg i czekającym tam parolu straży granicznej. Panowie na szczęście okazują się wyrozumiali bo nie zawracają nam głowy tylko spokojnie kontrolują przejeżdżające samochody. My wypijamy witaminki, machamy nogami, żeby nam trochę odpoczęły i oglądamy pomnik żubra, który jest za nami. Przyznaję, ociągamy się z pójściem dalej (wuj ma jakiś gorszy dzień) ale wreszcie po 45 minutach nic nie robienia ruszamy.


 

Droga wiedzie przez Budy i Teremiski. Pierwsze słyną z miejscowego skansenu (pachnie nowością ale koncepcyjnie całość się broni), drugie z – Adama Wajraka i Jacka Kuronia. Pierwszy podobno tam mieszka, drugi kiedyś przyjeżdżał uczyć miejscowe dzieciaki. Teraz w obu jest zaledwie kilkadziesiąt chałup, ale za to sporo z nich może poszczycić się szyldem – agroturystyka.







 


Gdy w końcu docieramy do Białowieży jest już po 19. Jak zawsze musimy przejść jeszcze kawał miejscowości zanim zameldujemy się pod właściwym numerem. Ale dzięki temu lokalizujemy luksusowy hotel & spa (wuj: może ja bym poszedł na masaż?), najbliższy naszej kwatery sklepik i miejscowe jadłodajnie. Zauważamy też że poszczególne domy są bardzo ciasno położone. Jeden wręcz wchodzi w drugi, a posesje nie są szerokie, za to dość długie. Nocleg mieści się w miłym, niebiesko białym domku, dostajemy do dyspozycji rodzaj strychu z dwoma pokojami, łazienką i tarasem. Czysto, schludnie, wkoło zapach drewna. Bardzo ok. Wieczorem udaje mi się jeszcze wyciągnąć wuja na spacer połączony z konsumpcją obiadu (obiecany już w Warszawie) oraz zwiedzaniem pałacowego parku. W Białowieży bowiem mieściła się siedziba kilku carów. Informuje o tym przewodnik oraz niezwykle zdjęcia pokazywane na rynku.







Przed pójściem spać studiujemy jeszcze rozmaite ciekawostki na temat puszczy. A to o tym, że żubry, które tam obecnie są to nie są te prawdziwe żubry z dziada pradziada tylko krzyżówka z egzemplarzy sprowadzanych z zagranicy. Ostatni żubr padł bowiem tutaj w 1919 r. Z niedźwiedziami też nie jest lepiej. Misia widziano tu bowiem kupę czasu temu a mianowicie w 1962 r. Wuj ripostuje, że to pewnie, któryś z zagranicznych się zamyślił i niechcący przeszedł do Polski.