sobota, 28 lipca 2012

Dzień Piętnasty. Czar Polesia

Sosny, szyszki, dęby i pachnący mech. Dziś prawie cała nasza trasa prowadzi pięknymi lasami. Miła odmiana od ciągnącego się jak makaron Bugu, z zastępami komarów czyhających za każdym krzakiem. Czujemy się trochę jak w Kampinosie, tylko ścieżki są zdecydowanie bardziej pokręcone i chyba dawno nikt nimi nie szedł. Las jest nasz! Szybki marsz, stopy relaksują się na piaszczystej ścieżce, lekki chłód od drzew. Dobre i motywujące na początek dnia.
 



          

 Sobiborski Park Krajobrazowy i Rezerwat Trzech Jezior. Można tu spotkać wydrę, bobry, stado łosi i – uwaga – żółwia błotnego. My akurat spotkaliśmy pana na motorze :-)


W połowie naszej trasy stacja Sobibór. Obóz zagłady. W powietrzu potworny żar. I cisza.
Komentarz zbędny. 



                                                                                                                                                                   

     

      

                                        
                                                     Sobibór. Hitlerowski obóz zagłady.
                    Istniał od marca 1942 do października 1943 r Straciło tam życie ok. 250 tyś osób.


Idziemy dalej. Kolejne wsie, kolejne „dzień dobry, czy możemy prosić o szklankę wody”. Trasa wiedzie prosto, prościusieńko na płn-wsch i idealnie pokrywa się z czarnym szlakiem. W lesie, tuż przed Orchówkiem niezwykłe zjawisko. Ogromne pole uschniętych brzóz. Albo raczej utopionych.





                                                  Cmentarzysko brzóz 2 km od Orchówka

 Dochodzimy w końcu do Włodawy. Wuj zmęczony i marudzi (nie idę na miasto, nie będę nigdzie szedł, nic nie będę jadł, bleeee). Przekonuję go, że hotel mamy w samym centrum a na dole jest restauracja. Posilony medalionem włodawskim, mizerią z cebulką i barszczykiem odzyskuje ludzką mowę i wypowiada zdania podwójnie złożone, ale wciąż odmawia wyjścia na miasto. Zostawiam go sam na sam z krzyżówkami (o krzyżówkach też będzie osobny rozdział ) i idę zwiedzić okolice. Jest już dość późno więc zdjęcia zabytków odpadają, ale nawet zwykłe oglądanie ulic i domów jest bardzo interesujące. Uliczki świecą pustkami. Czasami na środku którejś leży ziewający czworonóg. Starsze panie siedzą na kwiecistych piętrowych balkonikach. Mężczyźni w każdym wieku pod Żabką. Patrzą ze zdziwieniem co to za baba skacze po rynku i robi zdjęcia. Walające się i starzejące kamienice, których nikt nie naprawi. Tygiel kulturowy zaklejony ogłoszeniami i reklamami. Ot taka Polska prowincja.






Włodawa. Miasto skrzyżowania trzech kultur.

Scenki miejskie:
Wchodzę do sklepu i szukam dla wujka IceTea. Zmęczona, nie widzę dokładnie. Wracam od jednej półki do drugiej. Pewnie mam też dość głupią minę.
Sklepowa: A co się tak pani pałęta jak żyd po pustym sklepie….
Ja: Ale żyd w kontekście Włodawy to chyba brzmi dobrze?

Krążę się wokół Żabki próbując wyniuchać bankomat.
Panowie spod sklepu: Panieneczka tu podejdzie….. pani ładna…pani się z nami napije….
Ja: Nie, nie, dziękuję bardzo naprawdę….
J
Panowie: Jak to….. pani podejdzie…..z nami tutaj się fajnie pije!
Ja: Nie, nie, no naprawdę dziękuję…
J J
Panowie: A co????.... Może nie fajnie się z nami k**** pije????
Ja: Yyyy….nie…. tylko ja…. na pielgrzymce jestem…. To nie bardzo mogę…
Panowie: Aaaaaa, jak religia, to religia!



Po 10 minutach znam miasto na wylot. Wracam z zakupami i porcją tiramisu dla wuja (na zachętę). Zasypiamy pod dachem Czaru Polesia
J. Rodzinny hotel, ciepła atmosfera, troskliwi i przemili gospodarze. No i dzbanek gorącej herbaty. Pierwszej od tygodnia.

piątek, 27 lipca 2012

Dzień Czternasty. Sztuka nawigacji

Tym razem będzie o wędrowaniu od strony technicznej. A zapewniam, że jest o czym opowiadać. To też odpowiedź na pytanie z jakich pomocy korzystamy podczas marszu. Cała trasa została opracowana przez wuja i podzielona na 30-40 km odcinki (jeszcze w Warszawie gdy ja zapadałam się w Alaskańskie śniegi). Wuj siedział nad nią jakieś dwa tygodnie, porównywał mapy, przewodniki oraz oglądał drogi na Gogle Earth (tak, tak, serio!) Każdy dzienny odcinek jest opisany na specjalnej kartce, zawierającej skserowane i wklejone małe mapki. Na kartkach zapisane są też różnego typu uwagi („za czerwonym szlakiem w lewo”, „trzymać się drogi przy moście”, „pozostałości pałacu, ale nie musimy tam iść”). Obok hasła o miejscowościach z noclegami. U góry natomiast rodzaj i nr dodatkowej mapy, z której możemy korzystać (mapa: Chełm, mapa: Zamość). Oprócz tego są jeszcze tzw. trzy święte kartki! Na tych kartkach jest zapisana skrótowo cała trasa oraz to ile km mamy przejść dziennie. Start-Meta, mijane miejscowości, km i data.


                                 
                         Wujowe notatki przechowywane w specjalnej segregatorowej koszulce.

Po co to wszystko. Ano po to, żeby wygodniej się szło i żeby się człowiek cały czas nie zastanawiał czy idzie w dobrym kierunku. Wieczorem wyjmuje się takie dwie karteczki, ogląda trasę, patrzy jakie są niespodzianki, trudne miejsca i nosi się je następnego dnia gdzieś w pobliżu. Gdy dochodzimy do ciekawych miejsc czytamy sobie ich opisy z przewodnika porównując stan realny z tym co napisane (a przyznaję, że często takie porównania wprawiają nas w rozbawienie). Wygląda to idyllicznie, ale przeszkód nie brakuje.
Oczywiście nie zawsze trasa wygląda tak jak powinna. A raczej rzadko kiedy wygląda tak jak powinna. Gdy mamy wątpliwości, autochtoni nie mają aktualnych danych, nie ma żadnych podpowiedzi zewnętrznych ze świata, a kompas pokazuje tylko kierunek a nie dokładny szlak to możemy spojrzeć w tzw. duuużą mapę. A takich map mamy 14 J (a było więcej bo część już wuj wywiózł do Warszawy tydzień temu).



                     Nasze mapy i słynny już przewodnik, z niemniej słynnym Glutem Obieżyświatem.

Niestety nie zawsze mapa pomaga. Miasta się rzecz jasna zgadzają. Ale niektórych dróg już nie ma, są za to jakieś inne. To brzmi być może dość zabawnie ale jeśli kręcimy się przez pół godziny w kółko to tracimy humor. Osobny rozdział można napisać o szlakach turystycznych. Gdy tylko możemy to staramy się z nich korzystać. Niestety najczęściej są one prowadzone na zwykłe „odwal się turysto”. Początek elegancki, ginie po 5 minutach, skręty nie zaznaczone, symbole ledwo widać. Dziś na przykład, na tzw, odcinku safari (+35 stopni, wysokie trawy, patelnia, zero wiatru, żyraf też zero
 

                                              Odcinek typu safari. Niech zielony kolor nikogo nie zmyli.

Gdy nie pomaga magiczna kartka, gdy na mapie nie ma rozwiązania, gdy już wiemy, że jesteśmy w tzw. czarnej d*** zostaje lampa alladyna czyli Iphone. Ma on bowiem całkiem niezłą aplikację nawigacyjną i jeśli tylko emituje sygnał (a Orange go łaskawie wychwyci) to jest w stanie nam pokazać gdzie mniej więcej jesteśmy. Czy już minęliśmy dane jezioro czy zgubiliśmy się permanentnie. Gapimy się wtedy w tą niebieską kuleczkę mając nadzieję znaleźć wyjście z labiryntu. Brzmi to strasznie, wiem, ale naprawdę się przydaje.

Pod koniec każdego dnia przychodzi miły moment sprawdzenia trasy. Przyznaje, że szczególnie ja się tym rozkoszuję J. Chowamy nieaktualne karteczki, wyjmujemy następne. Liczymy km (wuj – coooo, ja mam tak daleko dojść? Nie wiem czy dam radę…) i ogarniamy kolejne miejsca noclegowe (a to sztuka wymagająca dużego sprytu i elastyczności). Przede wszystkim jednak sprawdzamy nasze położenie na mapce zamieszczonej na grzebiecie towarzyszącego nam przewodnika. A im wyżej jesteśmy tym większy uśmiech pojawia się na naszych twarzach. Dzisiaj uśmiechaliśmy się baaaardzo szeroko bo po pierwsze mieliśmy do przejścia tylko 25 km (efekt morderczego maratonu 40 paro km dzień wcześniej) a po drugie po południu mogliśmy się zrelaksować na jednym z nielicznych kąpielisk nad Bugiem. Jak dobrze :-) :-)

                        

   
                            Wola Uhruska i relaks nad Bugiem :-) :-) :-)



J) szlaku nie było przez 6 km! Głupota, bezczelność, niedopatrzenie? No i jak się tu zaufać i się nie irytować?

czwartek, 26 lipca 2012

Dzień Trzynasty. O Jagielle, kopcach i czołgu spotkanym na szlaku

Podczas każdej wyprawy jest taki dzień, podczas którego historia wypełza ze wszystkich kątów. Wygląda i żąda odpowiedniego szacunku . I nie sposób od niej uciec, skierować wzrok na naturę albo zająć się rozmową, tylko trzeba ją po prostu zgłębić. Dzień  historyczno-wspominkowo-martyrologiczny nadszedł dziś. Na początek Horodło i od razu mocne uderzenie. Jeśli z czymś wam się Horodło kojarzy to bardzo dobrze, a jeśli już z XV wiekiem to doskonale. Tam właśnie bowiem została zawarta w 1413 r. unia pomiędzy Polską a Litwą. Powód? Zbliżającą się wojna, jeszcze nie z Niemcami, ale z krzyżakami J. Wtedy to 2 października przybyli do Horodła przedstawiciele najznamienitszych rodów polskich z samym Jagiełłą na czele oraz reprezentanci Litwy z księciem Witoldem, też pewnie na czele. Rycerstwa było tam multum, wielkie święto przy okazji się z tego zrobiło, jedli, pili i podpisali stosowne papiery. I na pamiątkę tego wielkiego wydarzenia kilkaset lat później…. usypano kopiec J. Ale taki malutki. Raczej kopiec kreta. I sterczy on sobie 2 km za Horodłem i mówi: patrzcie na mnie wszyscy.

                          
Kopiec wzniesiony na pamiątkę unii horodelskiej. Jesteśmy grzeczni i na kopiec się nie wspinamy J.

Kolejne historyczne miejsce po 2,5 godz. ostrego, szybkiego marszu to Dubienka. Ani ja ani wuj nie mamy żadnych skojarzeń z tym miejscem. Pamięć nam wraca po zobaczeniu stojącego w parku pomnika. Pomnikiem jest bowiem…. czołg. Myśleliśmy, że tradycja takich monumentów dawno już zginęła w pomroce dziejów. Okazuje się jednak, że nie. A dlaczego czołg? Bo tam właśnie, w lipcu 1944 roku wojska radzieckie I Frontu Białoruskiego osiągnęły linię Bugu. A następnie przekroczyły go zdobywając Dubienkę. Dwa dni później w mieście pojawiły się wojska polskie. Czyli to właśnie tędy żołnierze radzieccy szli nam na pomoc. I przeszli J

 





Czołg w centrum Dubienki, wuj spożywający drugie śniadanie w parku raz cerkiew prawosławna p.w. św. Mikołaja w stylu rosyjsko-bizantyjskim z 1909 r. Jedna z nielicznych cerkwi prawosławnych na terenach nadbużańskich, które uniknęły zniszczenia podczas niesławnej akcji rewindykacyjnej z 1938 r. Zamknięto ją w 1946 r. i przemianowano na magazyn. Od tego czasu systematycznie dewastowana. Wybite szyby w oknach są zasłonięte deskami. Na teren przycerkiewny nawet nie można wejść.

Trzeci punkt historyczny na trasie to Uchańka i kopiec nr 2. Tym razem przenosimy się w czasy Kościuszki. W 1792 r. Tadeusz, wówczas jeszcze generał-major dowodzący dywizją w sile 6 tyś chłopa (lub żołnierzy) obsadził linię Bugu od Woli Habowej aż po Uchańkę. Przeciwko Kościuszce Rosjanie skierowali aż 30 tyś ludzi. I przez 6 godzin na łąkach pod Uchańką polska dywizja w zaciętej walce powstrzymywała przeważające siły nieprzyjaciela zadając mu dotkliwe straty! Wieczorem co prawda dywizja Kościuszki pod naporem Rosjan wycofała się na zachód, ale co tam. Jest o czym opowiadać i jest się czym chwalić. Podobnego zdania byli studenci Akademii Medycznej w Warszawie (!), którzy w 1861 r. urządzili na polu bitewnym wielką manifestację i usypali kopiec J. Chyba musiało ich być dużo bo i kopiec wyszedł jakiś taki większy.



                             

                   Kopiec ku czci Tadeusza Kościuszki. Obok kierunek naszej trasy, Dorohusk.
                                Błąd mnie rozczulił. Ciekawe czy tutejszy zarząd dróg o tym wie :-)


Po tych niezwykłych atrakcjach docieramy do Dorohuska. Dziś sprzyja nam szczęście bo dodzwaniamy się do prezesa klubu sportowego Granica i nocujemy w pokojach gościnnych. Obiecujący młodzi piłkarze wrzeszczą na boisku obok :-). Tanio, schludnie, czysto. I gorąca woda pod prysznicem. To lubimy!


                          
         
                                

                                  Ato jeszcze kilka domów jakie spotkaliśmy dzisiaj po drodze.