sobota, 6 lipca 2013

Dzień Trzynasty. A może popływamy?

No kurde kogut mnie obudził o 5 rano! Nie mogłaś tego koguta nastawić na późniejszą godzine? – tymi słowami wita mnie rano wuj J. Cóż, na koguty nie mam wpływu, mówię więc żeby potraktował to jako element folkloru i szedł się golić. Wychodzimy grzecznie po herbatce i kierujemy się na sklep. Śniadanie zjadamy koło eleganckiego Centrum Informacji Turystycznej i kierujemy się na szlak. Po drodze mijamy fajną śluzę, a że słoneczko wychodzimy robimy kilka zdjęć.




Później, co pierwszy raz mi się od dawna zdarza i mylę drogę
J. Zamiast po prawej stronie jeziora Serwy lądujemy więc po lewej. Nie jest to jakiś kardynalny grzech ale mamy jakby 3-4 km gratis. Wędrujemy sobie mijając kolejne miejscowości letniskowe, sporo rowerzystów i całe rodziny z dziećmi. Najbardziej rozczulająca jest kolonia maluszków, w małych białych czapeczkach, w której wszyscy obowiązkowo jedzą lody J. Czuć, że zaczął się sezon a dodatkowo jest też weekend. Robimy sobie przerwę i pijemy naszą pyszną wodę Krynkę (w szkle!), robimy korektę trasy i dalej, na Tobołowo. Ten odcinek jest super – mała droga w lesie. No naprawdę, ekstra, wokół pachną poziomki i śpiewają ptaki. Dochodzimy na skraj jeziora Wigry i dalej już idziemy wzdłuż miejscowości przy brzegu. Znam ten odcinek dobrze, z czasów kiedy mieszkałam w wigierskim eremie, rozpoznaję więc stare kąty i cieszę się, że jesteśmy coraz bliżej.



Na półwyspie oczywiście dużo turystów. Samochody, autokary, jakieś odpustowe stragany i smażona rybka. Ponieważ jest dość wcześnie zakwaterowujemy się w klasztorze (opcja sprawdzona i ustalona oczywiście kilka dni temu J), no i żeby się tak nie bimbać i nie wlepiać przez połowę popołudnia nosa w książkę bierzemy Szeregowego i idziemy na kajaki! (Co???... ja nie będę pływał żadnym kajakiem). Dostajemy kapoki i drewniane wiosła, wuj ma śmierć w oczach (naprawdę!!!!), włosy stają mu dęba ale wypływamy. Rzecz jasna płyniemy w bardzo nieskoordynowany sposób i sporo czasu spędzamy dryfując lub kręcąc się po prostu w jedną lub drugą stronę ale i tak jest fajnie!





Robimy zdjęcia (wuj całe jedno), trochę się chłodzimy, oglądamy żaglówki, straszymy wodne ptactwo i wracamy. Wuj oddycha z ulgą a ja naprawdę się cieszę, bo to miła odmiana od wieczornej monotonii. Potem wizytujemy przyklasztorny bar gdzie wuj pałaszuje sielawę smażoną (oj małe te rybki, małe….) i idziemy na gorące napoje. Mieszkamy w tzw. refektarzu, który jest na skraju całego klasztoru. Cisza i spokój a zachodzące słońce ciepłym światłem oświetla nam pokój. Wuj całkowicie uspokojony chwali się wszystkim przez telefon swoim wodnym wyczynem a ja przy okazji się dowiaduje, że ostatni raz na kajaku był …. 45 lat temu J J.
                         

piątek, 5 lipca 2013

Dzień Dwunasty. Pajęczyny i latające mrówki



Po tym jakże leniwym i obfitującym w wydarzeniu dniu znowu ruszamy! Wychodzimy o 13 a do przejścia mamy raptem 25 km. Kierunek – miejscowość Płaska. Wuj sprawdził rano gdzie jest szlak, który do niej prowadzi, wychodzimy więc pewnie na drogę i tuż za Augustowem, schodzimy na pobocze kanału i zagłębiamy się w las. Tym odcinkiem mogliśmy iść w środę popołudniu ale żeśmy go wówczas nie znaleźli. Szlak wąziutki, dookoła chaszcze, bagniska i robactwo. Myślimy że to potrwa chwilę a później się przetrze zaciskamy więc zęby i idziemy dalej. Niestety tak wygląda cały szlak, którym ostatni raz szedł chyba ktoś bardzo dawno temu. No i zrobił się tego jakiś hardcorowy odcinek specjalny. Wrrrrr. Przez 2 godziny torujemy sobie drogę, potykamy się o korzenie, przełazimy przez jakieś powalone drzewa, zdejmujemy pajęczyny z twarzy i wpadamy w upierdliwe pokrzywy. Moje uczulenie się wzmaga, jestem cała podrapana, a na dodatek przyczepiają się do nas jakieś małe, latające mrówki (Jeeeeezu, skąd się biorą te mrówki????). Wysokie trawy sprawiają, że jest gorąco, a słońce robi jeszcze swoje. Owszem widok na jezioro jest, ale jesteśmy tak spoceni i zirytowani że nie jesteśmy w stanie się nim rozkoszować (gdzie ten szlak…. chyba tu…nie tu…. Nic nie widzę…) Jakieś 500 m przed końcem ja mówię że mam dość i przedzieram się na idącą o nas równolegle szosę. Wuj człapie za mną a kiedy jesteśmy już na asfalcie dodaje z ulgą w głosie: dobrze, że wtedy sobie ten odcinek darowaliśmy. Zgadzam się w zupełności i po raz pierwszy cieszę się, że idziemy asfaltówką. Odpoczynek robimy sobie dokładnie w tym samym miejscu co dwa dni temu. Przynajmniej można zmyć z siebie resztki pajęczyn. I wyjąć z włosów małe pajączki, które bardzo sobie upodobały to miejsce. Oj!

                            

Przy jeziorze Sajenek skręcamy i wchodzimy w puszczę. Droga duża, wyjeżdżona przez samochody nosi nazwę Gościniec Czarnobrodzki. Idzie się o wiele lepiej, po jakimś czasie wpadamy w miarowe tempo. Nie jest już tak parno jak w krzakach, plecaki trochę lżejsze, nogi więc same niosą. Ja zaczynam iść szybciej, żeby nie zgubić jednak wuja, robie sobie przystanki co kilka minut i zbieram dla niego motywtujące poziomki (wielkie i słodkie - działa!). Po drodze mijamy sporo pól namiotowych i po raz pierwszy obóz harcerski. Dzieciaki stamtąd słyszymy już dużo wcześniej – śmieją się wesoło i śpiewają, ale w takim lesie jest to całkiem miły przejaw życia. Po kilku kwadransach docieramy do kanału Augustowskiego, który podobno cały czas gdzieś płynął ale nie było go widać. Wygląda dość śmiesznie, dłuuuuugie lustro wody w jedną stronę i jeszcze dłuższe w drugą. Wiemy że jesteśmy już blisko, pozostaje tylko dojście do miejscowości.




                   

Płaska okazuje się typowym letniskiem, nie tyle płaskim ile bardzo długim. Rzecz jasna wychodzimy z lasu przy numerze 99 a nasza kwatera znajduje się pod numerem 46. Zwiedzamy więc chcąc niechcąc całą wieś, która posiada kilka sklepów (ooooo, sklep, sklep, o tej porze? Idziemy!!!), spory budynek straży granicznej, świetlicę wiejską (pokoje do wynajęcia), centrum informacji turystycznej (takie, że hohoho), odnowione boisko i bar, w którym można zjeść coś ciepłego  (bardzo porządny - kartacze i babka ziemniaczana obowiązkowo). Jak na miejscowości które mijaliśmy do tej pory ta jest najlepiej przygotowana dla turystów
J. Kwatera u Zosi jest rzeczywiście cholernie daleko. Mamy za to ładny, całkiem spory pokój z dużymi łóżkami. Przy herbacie bawimy się z kotem, wuj przegląda zdjęcia a ja wczytuje się w lokalną prasę. Przed zaśnięciem likwidujemy wszystkie stwory latające pod sufitem.




czwartek, 4 lipca 2013

Dzień Jedenasty. Rozrywki wuja


                     

Ten wpis tak naprawdę powinien zrobić wuj. Ja bowiem zajmuje się załatwianiem swoich spraw, on z kolei ma cały dzień do dyspozycji i udaje się na miasto w celu rozrywkowym. Ale – czego się można było domyślać –  odmawia (eeeee, co ja tam będę pisał, nie ma mowy), udaje mi się go jednak namówić sporządzenie listy aktywności aby chociaż w ten sposób można sobie było wyobrazić jak wyglądał czwartek w Augustowie.

Lista aktywności wuja:
- śniadanie zakupione w Lidlu i zjedzone w domu (jogurcik i bułeczkę zbójnicką jadłem…. Za 79 gr…. Jakiś dziwny kształt miała ta bułka ale mogła być…..no zszedłem kulturalnie do kuchni i zjadłem….bo tu jest kuchnia, wiesz?)
- wycieczka na pocztę i zakup pocztówek
- wizyta w biurze informacji turystycznej i skonfiskowanie planu Augustowa
- rejs gondolą przez całe jezioro Niecko aż do Rozpudy (usiadłem sobie na początku tego stateczku i robiłem zdjęcia…. No półtorej godzinki się płynęło….taaa, bardzo przyjemny rejsik… bo gondola jest cicha, katamarany są głośniejsze…gondola Sokół….mogła się nazywać Pelikan, ale trudno nazywała się Sokół….)


                          
  




- kawusia na rynku (tam wiesz….po drodze, tam przy Kościelnej….był straszny skwar .. to do kawusi zimny tonic)- zakup 2 kryminałów po 7 pln, na wyprzedaży pt „Lato z kryminałem” (na rynku trafiłem w namiocie na wyprzedaż książek…. wiesz, w kurortach zawsze się pojawiają takie namioty…..a na początku zanim mi pani dała paragon to spisała do zeszytu tytuły książek)
- wylegiwanie się w domu (pisanie pocztówek, czytanie kryminałów)
- pizza na kolację (musiałem wziąć średnią …. był bekon, szynka, pieczarki, cebula i papryka… a do tego było piwo Desperados)
- czytanie kryminału do 24 i potem spanko (nie, no…. czytałem…. Telewizora nie włączałem)




Proszony o podsumowanie dnia wuj odpowiada: nie no…. Odpocząłem…zrelaksowałem się, wycieczka była, natura….. Raczej to był relaks niż odpoczynek… Ale taki przyjemny. Może być.


środa, 3 lipca 2013

Dzień Dziesiąty. Naprzód przez puszczę


Kierunek na dziś – Augustów. W planach spacer przez wielką puszczę. Wuj narzeka, że będzie ze 40 km albo i więcej ale obydwoje wiemy, że im wcześniej wyjdziemy tym mamy większy zapas czasowy. Tu trzeba wtrącić kilka słów wyjaśnienia. Augustów nie był pierwotnie jednym z etapów naszej wędrówki, ale z prywatnych powodów osoby piszącej tego bloga (którymi nie będziemy tutaj zanudzać czytelników) musimy o niego zahaczyć. Co więcej wuj będzie miał do dyspozycji jeden dzień przerwy (na nic nie robienie, pływanie statkiem i wypisywanie pocztówek) a ja załatwię swoje sprawy. Oznacza to też że najbliższy dzień nie będzie obfitował w jakieś szczególnie ważne obiekty historyczne, po porostu będziemy szli najciekawszą drogą w kierunku miasta. Szybkie śniadanko w Lewiatanie i w drogę. 8 rano a słońce już przygrzewa, na niebie ani jednej chmurki co oznacza, że szykuje się lampa. Tuż za miastem spotykamy starszego pana, który maszeruje piechotą (!) i wymijając nas pyta gdzie idziemy. Podajemy kierunek, kiwa głową ze zrozumieniem i opowiada, że on też jak sobie rano nie pomaszeruje 6 km to ma dzień stracony. Uśmiechamy się tym bardziej, że wkrótce nas wyprzedza. Życzymy sobie nawzajem miłego spaceru i idziemy dalej. Trasa nie jest jakoś specjalnie urokliwa, ot wsie przy linii kolejowej. Cisza, spokój, kolorowe domki, nikt na nas specjalnie nie zwraca uwagi, ale też nikogo jakoś tam specjalnie nie ma. Jest więc to też dobry moment na wtrącenie paru słów dotyczących kwestii technicznych.

Idzie się coraz lepiej. Nogi rzecz jasna bolą, ale nie tak koszmarnie jak na początku. Wydają się już rozchodzone i jak złapiemy dobre tempo to prujemy do przodu bez zatrzymania. Buty w porządku. Odciski pojawiają się sporadycznie. Podbicia stóp bolą już tylko kiedy idziemy przez większą część dnia po asfalcie. Pić się chce rzecz jasna ale jak tylko możemy wpadamy zdyszani do sklepu. Wuj wszedł już w fazę drugą, co oznacza, że pije herbatę mrożoną, ja dzielnie trzymam się na wodach gazowanych i ulubionym soku pomidorowym. Oboje też w połowie dnia (koło 13) robimy sobie postój na witaminki. Wuj ma swój duuuży plastikowy kubeczek (wyglądający jak 400 ml filiżanka do cappuccino
J), tam wrzucamy pastylki i obserwujemy powstający wulkan. Zestaw, który wybraliśmy może nie jest najlepszy (plusss na koncentrację i pamięć oraz plusss na młodą skórę J) ale kierowaliśmy się walorami smakowymi - grejpfrut oraz limonka. Podczas przerw udaje mi się czasem namówić wuja na zjedzenie bakalii chyba że wybiera on opcję zalegającą. Ważną kwestią jest ochrona przed słońcem. Wuj dzielnie zakłada swój śmieszny kapelusik, ja decyduje się na smarowanie kremem. Mimo że to factor 50 mam już strasznie spalone nogi i ramiona. Do tego stopnia że wskoczyło mi jakieś uczulenie. W zeszłym roku takie atrakcje mnie ominęły. Plecak wydaje się dobrze zapakowany i nie ciąży strasznie, może czuć go trochę w trakcie zarzucania. Wujowi tradycyjnie majtają się z tyłu różne sznurki, szlufki i klamry ale już machnęłam na to ręką. Nosi też ze sobą kijek, znaleziony podczas innej wyprawy i zabrany z Warszawy (!), pierwotnie miał służyć jako ochrona przed psami, ale ponieważ te nie rzucają się raczej do gryzienia nas stanowi więc element dekoracyjny. W plecaku wuja podróżuje również Szeregowy, który w zależności od pogody siedzi schowany wewnątrz lub na zewnątrz. Wieczorami odczepia się od plecaka i pilnuje sekcji spożywczej. Wyglądamy więc może trochę wesoło (Jezu, pingwin……) ale na pewno każdy przyzna, że prawdziwi z nas piechurzy.

 
 
 
 

W połowie dnia minąwszy most kolejowy na Biebrzy docieramy do miejscowości Balinka – tu zaczyna się trasa przez puszczę. Droga jest dobrze utwardzona, idzie się super, wkoło tylko cień i las i las i las (chociaż wuja to trochę nuży). Jak dla mnie super tyle tylko że nęcone bliskością Augustowa przebijają się do nas liczne telefony z Warszawy (Ech….). Idziemy sobie tak raźnie 2 godzinki aż dochodzimy do miłego jeziorka Sajenko gdzie tuż przy drodze czeka na nas pomost na którym rozkładamy się aby pomoczyć nogi. Ulga niewyobrażalna, woda jest chłodna ale na tyle ciepła, że można by się było w niej kąpać, bimbamy się tam z pół godziny. Robimy także sesję fotograficzną sobie i Szeregowemu.
 


 
Kolejne 2 godziny to walka z samym sobą. Wydawać by się mogło, że 8 km do Augustowa to nie wiele. Zwłaszcza po całym dniu. Nie udaje nam się jednak znaleźć szlaku wzdłuż jeziora – co ciekawe nie mają o nim pojęcia również miejscowi. Musimy więc zachrzaniać szosą która ciągnie się prościuuuuutkoooooo na 6 km. Czyli 6 km i tylko horyzont. Po obu stronach las, żadnych zmian, nic co by powodowało że można jakoś odmierzyć trasę, nic na czym można by było zawiesić oko. Bleeeee. Takie odcinki są najgorsze. Można tylko śpiewać pod nosem albo liczyć kroki. Bo w dodatku wokół śmigają samochody a słońce upierdliwie świeci w oczy. Gdy tylko udaje nam się przejść tą szosę, tuż przy tablicy wjazdowej do Augustowa kładziemy się na trawie i ciężko dyszymy. Wuj obiecuje, że jak tylko znajdzie sklep to wypije wszystko co w nim jest, ja pocieszam go, że na kwaterę zostało nam tylko pół godziny. I rzeczywiście jak tylko dochodzimy do siebie i wchodzimy w miasto droga staje się łatwiejsza. Wędrujemy wzdłuż kanału, mijamy słynną szosę tranzytową przez środek miasta (zamiast autostrady przez Rospudę J) i docieramy na miejsce. Dom dziwny z zewnątrz ale schludny w wewnątrz. Duży jasny pokój, ładna łazienka. Teraz już tylko leżenie, spacerek do Lidla, kolacyjka i krzyżóweczki. Kolejny dobrze spędzony dzień za nami. W dodatku jesteśmy już w połowie trasy J.

 

wtorek, 2 lipca 2013

Dzień Dziewiąty. Rekreacyjnie


Co ciekawe spało się doskonale. Budzę się więc rano w bardzo dobrym nastroju. Na początek śniadanko – ja jak zwykle jogurt a wuj podwójne śniadanie w zajeździe (nocleg był bowiem z pożywieniem!). Wybór jest morderczy: kiełbasa, jajecznica lub naleśniki. Stawimy więc na kiełbasę i jajecznicę. Wuj zjada, ja się cieszę, że ma ciepłą strawę i kalorię ale on podsumowuje to stwierdzeniem, że za dużo J. No i jak tu człowiekowi dogodzić? Dżemik truskawkowy się już nie zmieścił, zabraliśmy go ze sobą.


Dzisiaj do przejścia jakieś 35 km, większość drogami szutrowymi lub wiejskim starym asfaltem. Ciekawością w tych stronach jest pojawiający się we wsiach bruk. Spotykamy go bardzo często i nie możemy za bardzo pojąć skąd się on bierze (po bruku nie idzie się wygodnie). Wuj sarkastycznie stwierdza, że musiał on zostać ułożony za cara i nikomu nie chciało się nic z tym zrobić. Faktem jest że w południowo-wschodniej części Polski nic takiego nie zauważyliśmy. Natomiast podobnie jak wszędzie pojawiają się i tu małe sklepiki działające od-do. Albo wczesnym rankiem albo po godz. 14:00. W sklepach obowiązkowo różne rodzaje piwa. Pieczywo jak twierdzi wuj potwornie nijakie, owoców i warzyw brak. Na szczęście jest woda na niej nam najbardziej zależy. Mieszkańcy mają obowiązkowo super stare i zdezelowane rowery na których dzielnie pomykają drogami. Z rowerów często wystają wędki albo wiaderka na jagody – zaczął się bowiem sezon i bardzo często spotykamy ogłoszenia w stylu: kurki, jagody kupię (15 pln).
 



 
Droga się spokojnie wije, mijamy miejscowości Sidra i Siderka słynące głównie z ałych stawów i dużych kościołów. Po południu okazuje się jednak że takie kościoły to jeszcze nic. Bowiem gdy zbliżamy się do Rożanystoku na horyzoncie majaczy nam się gigantyczna budowla. Wiedzieliśmy z wujkiem że jest tam jakiś ośrodek religijny, jest tam bowiem Dom Pielgrzyma (wuj, tu jest ładny dom pielgrzyma… wygląda na nowy… może zanocujemy tam, co?.... o nie, nie… tylko nie dom pielgrzyma!!!) ale nie podejrzewaliśmy czegoś takiego. Z oddali klasztor na miejscu okazuje się ogromną bazyliką – działają tam salezjanie, a samo miejsce jest związane ze św. Janem Bosko. Przechodząc koło świątyni mija nas chłopak, który widząc, że chyba chcemy ją obejrzeć wraca z kluczami i specjalnie dla nas ją otwiera. Miły chłód, zapach typowy dla budowli sakralnych (świece i jakieś kadziła), wewnątrz zdobienia, cudowne obrazy ale bez przesady i przepychu. Siedzimy chwilę a później wrzucamy pieniążek w podziękowaniu za wizytę. (Oczywiście zdjęć dobrych bazyliki nie ma, jest ona bowiem tak wielka że nie daje się objąć w żaden sposób).





 
Ostatnie km do miasta pokonujemy na lekko. Dąbrowa jest o wiele sympatyczniejszym miejscem niż Kuźnica, ma ładnie położony rynek, pocztę działającą do 20 i Biedronkę J.
Nasz zajazd zgodnie z nazwą mieści się Na Skarpie. W środku wesoła robotnicza kompania co oznacza, że szykuje się ciężka noc. Za to pokoje większe niż wczoraj, schludne, są ręczniki a na półeczce pod lustrem stoi nawet buteleczka z mydłem w płynie. Prawdziwy luksus. Przewidywania okazują się niestety prawdziwe. Ekipa mieszkająca z nami urządza sobie nocną popijawę, śpiewa w różnych językach, wrzeszczy, pali gdzie popadnie, rozkręca telewizor na cały regulator. Co ciekawe razem z obsługą zajazdu
J. Na szczęście koło 23:30 wszystko zamiera, jakby ktoś nagle wyłączył dźwięk. Uffff.


poniedziałek, 1 lipca 2013

Dzień Ósmy. Małe miasteczka i wielkie tiry

W nocy niestety koszmary. Za to dzień lekki. Może nawet za lekki. Wg wyliczeń wuja dzisiejsza trasa ma mieć albo 15 km albo 30 km J. Ot taka różnica. Ponieważ po dokładnym przestudiowaniu mapy okazuje się, że zwycięży opcja pierwsza rano decydujemy się na spacer bez plecaków do bliskiej miejscowości Bohoniki gdzie odwiedzamy kolejny tatarski cmentarz i meczet.






 
Na właściwą trasę wychodzimy o 9:30 i kierujemy się na Klimówkę. Jest ciepło, mało chmur na niebie. W samej wsi od strony historycznej nic ciekawego, jedynie murowany kościół z przeokropną figurką ojca Pio przed wejściem (pomarszczony i zgarbiony). Odkrywamy za to sklep – z radością więc zakupujemy jedyny znajdujący się tam kefirek sokólski oraz kwas chlebowy i herbatniki dla wuja. Traktujemy to jak późne śniadanie i nie spieszymy się w wyjściem dalej. Do Kruglan gdzie tym razem mamy nocleg zostało nam niewiele. Maszerujemy spacerkiem przez las, zajadamy poziomki, natrafiamy na tym razem mniej miły patrol i szukamy naszego zajazdu. Okazuje się, że jest on przy drodze (na Białystok J) co oznacza, że ostatnie 3 km wędrujemy w upale po asfalcie.





 
Zajazd Sosna to prawdziwe miejsce grozy J. Na parkingu wieeelkie tiry, w środku barowa atmosfera, mielone i mizeria. Otrzymujemy pokoik na 2 piętrze wielkości mojej łazienki. Są tam 2 łóżka i stolik pod telewizor a poza tym nie da się przejść. Kiedy wyjmuje swoje rzeczy z plecaka wszystko wydaje się zagracone. Wuj śmieje się, że więcej miejsca mają w celach więźniowie, a ja ripostuję że na tak krótkich łóżkach to nawet my się nie zmieścimy (nie mówiąc o kierowcach tirów). Pożartowawszy sobie trochę idziemy na wycieczkę. Jest bowiem dopiero 15 i perspektywa spędzenia dalszej części dnia w tymże miejscu jawi się jako kara J. A jest co zwiedzać bo 3 km od nas miejscowość Kuźnica Białostocka (nie znaleźliśmy tam noclegu dlatego zdecydowaliśmy się na boski zajazd).
 





Miasteczko niewielkie i raczej nudnawe. Obok niego na słynnej szosie białostockiej ustawiają się w kolejce tiry. Za plus należy Kuźnicy zaliczyć ładnie wyremontowaną stację PKP (wiesz wuj sprawdziłam na rozkładzie, że za tą miejscowość to już nic nie jeździ, to dziwne….może dlatego że zaraz jest granica? …… yyyyy, w sumie fakt) oraz bankomat PKO!!! Ta ostatnia informacja ucieszyła szczególnie mnie ponieważ przewidziana pierwsza partia finansów mi się już skończyła i dzisiejszy dzień sponsorował wuj. Zwiedzamy aptekę, kościół, cerkiew i wszystkie (5 sklepów). Wuj dostaje lody, ja gazety. Wracamy okrężną drogą, tak, że robi się z tego 4 godzinna wycieczka. Czyli ostatecznie kilometrowo wyrabiamy normę (tyle, że połowę bez plecaków). Pod wieczór wuj zasiada z piwem w barze i wpatruje się w telewizor, ja uzupełniam notatki i próbuję wyczytać z gazet coś ciekawego. Za oknem tiry śmigają, że hoho. Bardzo romantyczny wieczór J.