środa, 25 lipca 2012

Dzień Dwunasty. Nadbużańskie łąki

Zielono, zielono i jeszcze raz zielono. Tak w skrócie można określić dzisiejszy dzień. Zeszliśmy bowiem wreszcie na łąki nad Bugiem. Ale po kolei. Poranek rozpoczęliśmy od wizyty w Strzyżowie i podziwiania tamtejszego pałacyku oraz budynków cukrowni. Pałacyk, wzniesiony za czasów książąt Lubomirskich jest w całkiem niezłym stanie. Przed nim znajduje się kolisty gazon i spory dziedziniec. Po bokach dwa bardzo fajne budyneczki gospodarcze. Obecnie mieści się tam biuro cukrowni, która znajduje się tuż obok. Pojawił się pomysł zakupienia cukru prosto z taśmy ale perspektywa niesienia go przez kolejne dni ostudziła nasz zapał. Oczywiście we wsi była cerkiew unicka p.w. Narodzenia NMP z 1817 r. ale nie zaspokoiła naszych wyrafinowanych już gustów ;-)

 





Po wizycie w Strzyżowie skierowaliśmy się na Zosin. A że droga była niedaleka zeszliśmy z szosy (uff) i weszliśmy na łąki. To był rzecz jasna strzał w dziesiątkę. Bujne trawy, ogrooooomna przestrzeń, krowy, bociany i my. Różne słodko pachnące kwiaty, koniczyny, wysokie krzewy. Tyle odcieni zieleni ile bieli śniegu u Eskimosów. Do tego płynący sobie spokojnie na granicy kraju Bug. W dodatku żadnych owadów (nic dziwnego, w powietrzu 30 stopni). Aż chciało się przystanąć na popas. Wędrowaliśmy tak sobie kilka dobrych kwadransów a wuj promieniał z każdym krokiem.






 Idyllę przerwało przymusowe wejście na szosę. Oto zbliżaliśmy się do miejscowości Zosin. Przejścia drogowego z Ukrainą i najdalej wysuniętego fragmentu Polski na wschód! W tym historycznym miejscu przystanęliśmy na łyk soku i obserwowaliśmy ruch graniczny. Niejeden Jagielski czy Hugo-Bader pozazdrościliby nam tych widoków. Nieruchomy sznur samochodów starych marek na ukraińskich rejestracjach. Fiaty, wołgi (!) kilka droższych marek. Obowiązkowo przeładowany ludźmi i produktami. Na dachach opony (!) sprzedawane także w przydrożnym barze. Wszystkie drzwi otwarte. Młode kobiety ubrane w krzykliwe kolory, z ostrym makijażem, fryzurą z lat 90-tych i złotem na szyi malują paznokcie albo głośno rozmawiają przez telefon. Dzieci bawią się w błocie. Mężczyźni szepczą w grupach albo wylegują się w fotelach z wystawionymi nogami przez okno. Starsze panie podjadają jakieś pierożki i grzebią w wielkich, wypełnionych skarbami torbach. Pytam się przechodzącego obok Ukraińca dlaczego ta kolejka ani drgnie. Odpowiada, że na granicy robią zwrot podatku VAT, a że wszyscy mają gigantyczne zakupy to trochę to trwa. No i celnicy przetrzepują na wszystkie strony. Cały czas podkreśla jednak, że warto przyjechać do Polski bo można zarobić. On sam wstał specjalnie o 4 rano, żeby zrobić tu zakupy. Teraz wraca ale raczej, choć mieszka 80 km od granicy nie będzie w domu przed 21. Bo żeby przez nią przejechać można czekać nawet 3 godziny. Tymczasem w kolejce polskiej 3 samochody. Formalności rzecz jasna załatwiane są w 5 minut.







Po tej ciekawej lekcji stosunków zagranicznych wędrujemy do Horodła.




Droga wąziutka, dookoła małe, skromne domki. Dużo obór i budynków gospodarczych. Na płd-wsch krańcu wsi Łuszków (pisownia oryginalna :) ) cmentarz prawosławny. Niegdyś unicki. Obecnie zdewastowany i zarośnięty (klasyk). Aż strach się przedzierać.







Po kilku km dochodzimy wreszcie do naszej mety. A że pora wczesna i nie jesteśmy zmęczeni idziemy zwiedzić kościół z XVII w. Ogromny kościół. Można powiedzieć, że gigantyczny i chyba największy spośród tych jakie spotkaliśmy na trasie. To pozostałość klasztoru dominikanów, sprowadzonych do Horodła przez siostrę Władysława Jagiełły, księżnę Aleksandrę.






Na drzwiach plebani znajdujemy telefon do kościelnego. Przychodzi nam na myśl, że może ma w swoim posiadaniu klucze do znajdującej się obok cerkwi. Wydzwoniony przychodzi po 15 minutach. Warto było prosić bo cerkiew p.w. św. Mikołaja z 1932 r. różni się kompletnie od tych, które do tej pory widzieliśmy. W środku bardzo skromna, wygląda trochę jakby była pusta. Zwraca tylko uwagę ogromny, bogato zdobiony ołtarz, który jest wręcz przeładowany. Drewniane ściany nie są malowane. Nie widnieją na nich praktycznie żadne ornamenty. W dodatku wszystko utrzymane jest w zielono-złotej estetyce. Co ciekawe jest też tutaj bardzo jasno a promienie wpadają przez dość duże okna. Kościelny zdradza nam, że podczas wojny cerkiew była zniszczona, a potem przez wiele lat wykorzystywano ją jako magazyn rowerowy. Dopiero dzięki staraniom tutejszych władz kościelnych zdołano sprowadzić do niej różne niezbędne przedmioty. I rzeczywiście ten magazynowy klimat wisi jakby jeszcze w powietrzu. Czuć, że to miejsce czeka jeszcze aby odzyskać swój dawny podniosły charakter.




Zadowoleni, zrelaksowani, najedzeni (wuj wcina ciepły obiad) oswajamy jeszcze lwy na miejscowym ryneczku (też z czasów Jagiełły) a potem zasypiamy w eleganckim domu gościnnym Sława. Udaje mi się jeszcze wrzucić parę rzeczy na bloga (tak, wiemy co to WiFi i mamy tutaj) ale chyba wykorzystuję cały dostępny limit.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz