Zaczęło się doskonale. Wuj wrócił poprzedniego dnia, odchudził trochę plecak i przywiózł mi maść końską na różne obolałości. Wstaliśmy o 5, żeby zdążyć na autobus na Hrebenne, gdzie startowaliśmy. (Jedyny autobus w niedzielę w tym kierunku odchodził z Tomaszowa o 6:35, hahaha). Po drodze na dworzec spotkaliśmy pilota wycieczki (!!!!), który dowiedziawszy się gdzie jedziemy zaoferował, że nas podwiezie. Akurat jego grupa jechała do Lwowa, a autokar stał w jednej z bocznych ulic, tuż obok drogi, którą szliśmy (Co za fart). Tak też się stało. I dzięki temu wystartowaliśmy z Hrebennego o 6 rano J J. Pożegnano nas słowami: turystom trzeba pomagać.
W dobrych humorach maszerowaliśmy dzielnie do przodu. Nijakość widoków, bliskość granicy (miejscami 1-2 km ) i długi dystans sprawiły, że wuj ochrzcił ten etap mianem „transfer”. Nawet przewodnik o tych terenach pisze: pod względem krajobrazowym nie jest to najciekawszy odcinek trasy ;-) Ale co tam. Miły poranek, wiatr delikatnie wieje. Po drodze sporo byłych PGRów i kościołów. Hitem jednej z miejscowości są pola roślin wysokości 5 metrów!!!! Pozostawione same sobie przypominają z wyglądu koperkowy las. Kilka dni później okazało się jednak, że to nie koper tylko niebezpieczny barszcz, który wywołuje straszne poparzenia. Brrrr. Kronika Tygodnia poświęciła mu nawet spory artykuł.
W dobrych humorach maszerowaliśmy dzielnie do przodu. Nijakość widoków, bliskość granicy (miejscami 1-
Cerkiew p.w. św. Paraskewi w Korniach, zrujnowany PGR i groźny barszcz.
W środku trasy Dyniska Stare z przepiękną historią. W XIX wieku należały do Izydory i Juliana Skolimowskich. Podczas powstania styczniowego dwór (położony na terenie Galicji) był jedną z baz powstańczych. Ale stanowił też rodzaj ośrodka kulturalnego. W latach pięćdziesiątych bywał tam nawet sam Franciszek Liszt, który udzielał lekcji muzyki synowi Skolimowskich – Władysławowi. Tam też rozkwitła tragiczna miłość Artura Grottgera i Wandy Monne (klasyk: ona starszy, ona młodsza, obydwoje się kochają, ona jest jego muzą, on umieszcza ją w swoich rysunkach ale wstrętni rodzice dziewczyny rozdzielają zakochanych. Fuj, fuj. Dwa lata później on umiera, oczywiście w Paryżu, na jakieś suchoty, a ona sprowadza sobie na pocieszenie jego prochy).
Wydawać by się więc mogło, że w Dyniskach będzie co oglądać. Gdzie tam! Groby właścicieli dworku chyba zniknęły z cmentarza, z samej posiadłości nie zostały nawet fundamenty (jest tylko tabliczka, że to tu właśnie na tym zaoranym polu było, ale raczej trudno w to uwierzyć) a słynna sosna pod którą Artur i Wanda stali i w oczy sobie patrzyli okazuje się beznadziejnym kikutem wystającym pośrodku kartofliska… Tragedia.
Zamiast resztek sosny Grottgera wuj na przerwie śniadaniowej i kierunkowskaz.
Rozczarowani ale nie zrażeni idziemy dalej. Zaliczamy piękny zgon przy szosie (na rozstaju dróg, pod znakiem Szczepiatyn3 km , wszyscy się do nas uśmiechają). Odwiedzamy kilka wsi, oglądamy to co ludzie stawiają sobie w ogródkach (o tym osobny rozdział będzie J) i dochodzimy wreszcie do miejscowości, w której mamy się przespać – Machnówek. I tu pojawia się totalna ściana. Chodzimy po prośbie od domu do domu. Wszyscy się wykręcają, odwracają albo nas wręcz nas ignorują. Mamy dom pełen gości / u nas jest dużo ludzi / nic nie mogę Państwu poradzić / nie, nie, u mnie się nie da/ nie, takie czasy. Na plebani księdza brak, a sołtysa oczywiście nie ma. Szykuje się nocleg na przystanku autobusowym. Wreszcie jeden z przechodniów wspomina o zajeździe w Ulhówku. A ten jest o zgrozo – 13 km stąd. W dodatku w przeciwną stronę niż wędrujemy i trzeba tam dojść koło 21 bo zamykają. Jest 18:30, za nami 40 km (!!!), od śniadania nic nie jedliśmy, nie mamy nic do picia. Niedziela a więc autobusów brak. Kompletna dzicz. I to jest właśnie jeden z tych momentów kiedy pada się na pysk ale trzeba się zmusić do jeszcze jednego sporego wysiłku. Spoglądamy na siebie i oboje wiemy: trzeba za*****. Chamska asfaltowa szosa. Żaden samochód się nie zatrzyma. W dodatku trochę pod górę. Nie można zwolnić, nie można przystanąć bo nie zdążymy. Chwilami wątpimy czy dobrze idziemy. Walka z czasem i z mięśniami. Coraz bardziej chce się pić, coraz bardziej bolą kolana. Po morderczych 8 km łapie nas wracający z jakiejś innej wsi bus. Ostatni kawałek podjeżdżamy. Zajazd u Wasąga. Drogo jak cholera. Litr soku wypijamy w minutę. W pokoju wielkie łóżka i wielkie poduszki. Smaruje nogi końską maścią. Gdy zasypiam mam wrażenie, że oddzieliły się od ciała i leżą gdzieś obok mnie. Kresy możliwości?
Żeby nie kończyć drastycznie. Cerkiew w Korczminie p.w. Objawienia Chrystusa z 1658 r., najstarsza w tym regionie. I do tego kilka obrazków ze Szczepiatyna.
W środku trasy Dyniska Stare z przepiękną historią. W XIX wieku należały do Izydory i Juliana Skolimowskich. Podczas powstania styczniowego dwór (położony na terenie Galicji) był jedną z baz powstańczych. Ale stanowił też rodzaj ośrodka kulturalnego. W latach pięćdziesiątych bywał tam nawet sam Franciszek Liszt, który udzielał lekcji muzyki synowi Skolimowskich – Władysławowi. Tam też rozkwitła tragiczna miłość Artura Grottgera i Wandy Monne (klasyk: ona starszy, ona młodsza, obydwoje się kochają, ona jest jego muzą, on umieszcza ją w swoich rysunkach ale wstrętni rodzice dziewczyny rozdzielają zakochanych. Fuj, fuj. Dwa lata później on umiera, oczywiście w Paryżu, na jakieś suchoty, a ona sprowadza sobie na pocieszenie jego prochy).
Wydawać by się więc mogło, że w Dyniskach będzie co oglądać. Gdzie tam! Groby właścicieli dworku chyba zniknęły z cmentarza, z samej posiadłości nie zostały nawet fundamenty (jest tylko tabliczka, że to tu właśnie na tym zaoranym polu było, ale raczej trudno w to uwierzyć) a słynna sosna pod którą Artur i Wanda stali i w oczy sobie patrzyli okazuje się beznadziejnym kikutem wystającym pośrodku kartofliska… Tragedia.
Zamiast resztek sosny Grottgera wuj na przerwie śniadaniowej i kierunkowskaz.
Rozczarowani ale nie zrażeni idziemy dalej. Zaliczamy piękny zgon przy szosie (na rozstaju dróg, pod znakiem Szczepiatyn
Żeby nie kończyć drastycznie. Cerkiew w Korczminie p.w. Objawienia Chrystusa z 1658 r., najstarsza w tym regionie. I do tego kilka obrazków ze Szczepiatyna.
Za czasów komuny sosna była zasilana gnojowica z pobliskiego PGR-u celem "spalenia" jej i zapomnienia o tym, że panicz Artur spotykał się z Magdalenką. Po ostatniej burzy sosna przewróciła się. Sa plany odbudowany i postawienia pomnika w tym miejscu.
OdpowiedzUsuń