niedziela, 22 lipca 2012

Dzień Dziewiąty. A miało być tak pięknie...

Zaczęło się doskonale. Wuj wrócił poprzedniego dnia, odchudził trochę plecak i przywiózł mi maść końską na różne obolałości. Wstaliśmy o 5, żeby zdążyć na autobus na Hrebenne, gdzie startowaliśmy. (Jedyny autobus w niedzielę w tym kierunku odchodził z Tomaszowa o 6:35, hahaha). Po drodze na dworzec spotkaliśmy pilota wycieczki (!!!!), który dowiedziawszy się gdzie jedziemy zaoferował, że nas podwiezie. Akurat jego grupa jechała do Lwowa, a autokar stał w jednej z bocznych ulic, tuż obok drogi, którą szliśmy (Co za fart). Tak też się stało. I dzięki temu wystartowaliśmy z Hrebennego o 6 rano J J. Pożegnano nas słowami: turystom trzeba pomagać.

W dobrych humorach maszerowaliśmy dzielnie do przodu. Nijakość widoków, bliskość granicy (miejscami 1-2 km) i długi dystans sprawiły, że wuj ochrzcił ten etap mianem „transfer”. Nawet przewodnik o tych terenach pisze: pod względem krajobrazowym nie jest to najciekawszy odcinek trasy ;-) Ale co tam. Miły poranek, wiatr delikatnie wieje. Po drodze sporo byłych PGRów i kościołów. Hitem jednej z miejscowości są pola roślin wysokości 5 metrów!!!! Pozostawione same sobie przypominają z wyglądu koperkowy las. Kilka dni później okazało się jednak, że to nie koper tylko niebezpieczny barszcz, który wywołuje straszne poparzenia. Brrrr. Kronika Tygodnia poświęciła mu nawet spory artykuł.

                    Cerkiew p.w. św. Paraskewi w Korniach, zrujnowany PGR i groźny barszcz.

W środku trasy Dyniska Stare z przepiękną historią. W XIX wieku należały do Izydory i Juliana Skolimowskich. Podczas powstania styczniowego dwór (położony na terenie Galicji) był jedną z baz powstańczych. Ale stanowił też rodzaj ośrodka kulturalnego. W latach pięćdziesiątych bywał tam nawet sam Franciszek Liszt, który udzielał lekcji muzyki synowi Skolimowskich – Władysławowi. Tam też rozkwitła tragiczna miłość Artura Grottgera i Wandy Monne (klasyk: ona starszy, ona młodsza, obydwoje się kochają, ona jest jego muzą, on umieszcza ją w swoich rysunkach ale wstrętni rodzice dziewczyny rozdzielają zakochanych. Fuj, fuj. Dwa lata później on umiera, oczywiście w Paryżu, na jakieś suchoty, a ona sprowadza sobie na pocieszenie jego prochy).
Wydawać by się więc mogło, że w Dyniskach będzie co oglądać. Gdzie tam! Groby właścicieli dworku chyba zniknęły z cmentarza, z samej posiadłości nie zostały nawet fundamenty (jest tylko tabliczka, że to tu właśnie na tym zaoranym polu było, ale raczej trudno w to uwierzyć) a słynna sosna pod którą Artur i Wanda stali i w oczy sobie patrzyli okazuje się beznadziejnym kikutem wystającym pośrodku kartofliska… Tragedia.


                                          
                                              
                         Zamiast resztek sosny Grottgera wuj na przerwie śniadaniowej i kierunkowskaz.


Rozczarowani ale nie zrażeni idziemy dalej. Zaliczamy piękny zgon przy szosie (na rozstaju dróg, pod znakiem Szczepiatyn 3 km, wszyscy się do nas uśmiechają). Odwiedzamy kilka wsi, oglądamy to co ludzie stawiają sobie w ogródkach (o tym osobny rozdział będzie
J) i dochodzimy wreszcie do miejscowości, w której mamy się przespać – Machnówek. I tu pojawia się totalna ściana. Chodzimy po prośbie od domu do domu. Wszyscy się wykręcają, odwracają albo nas wręcz nas ignorują. Mamy dom pełen gości / u nas jest dużo ludzi / nic nie mogę Państwu poradzić / nie, nie, u mnie się nie da/ nie, takie czasy. Na plebani księdza brak, a sołtysa oczywiście nie ma. Szykuje się nocleg na przystanku autobusowym. Wreszcie jeden z przechodniów wspomina o zajeździe w Ulhówku. A ten jest o zgrozo – 13 km stąd. W dodatku w przeciwną stronę niż wędrujemy i trzeba tam dojść koło 21 bo zamykają. Jest 18:30, za nami 40 km (!!!), od śniadania nic nie jedliśmy, nie mamy nic do picia. Niedziela a więc autobusów brak. Kompletna dzicz. I to jest właśnie jeden z tych momentów kiedy pada się na pysk ale trzeba się zmusić do jeszcze jednego sporego wysiłku. Spoglądamy na siebie i oboje wiemy: trzeba za*****. Chamska asfaltowa szosa. Żaden samochód się nie zatrzyma. W dodatku trochę pod górę. Nie można zwolnić, nie można przystanąć bo nie zdążymy. Chwilami wątpimy czy dobrze idziemy. Walka z czasem i z mięśniami. Coraz bardziej chce się pić, coraz bardziej bolą kolana. Po morderczych 8 km łapie nas wracający z jakiejś innej wsi bus. Ostatni kawałek podjeżdżamy. Zajazd u Wasąga. Drogo jak cholera. Litr soku wypijamy w minutę. W pokoju wielkie łóżka i wielkie poduszki. Smaruje nogi końską maścią. Gdy zasypiam mam wrażenie, że oddzieliły się od ciała i leżą gdzieś obok mnie. Kresy możliwości?

                                 
                         
                                      


Żeby nie kończyć drastycznie. Cerkiew w Korczminie p.w. Objawienia Chrystusa z 1658 r., najstarsza w tym regionie. I do tego kilka obrazków ze Szczepiatyna.

1 komentarz:

  1. Za czasów komuny sosna była zasilana gnojowica z pobliskiego PGR-u celem "spalenia" jej i zapomnienia o tym, że panicz Artur spotykał się z Magdalenką. Po ostatniej burzy sosna przewróciła się. Sa plany odbudowany i postawienia pomnika w tym miejscu.

    OdpowiedzUsuń