niedziela, 15 lipca 2012

Dzień Drugi. Niby nic aż tu nagle Wieeeeelkie Oczy

W miarę wyspani wstajemy rano i wychodzimy koło 8:30. Przed stadniną spotykamy gospodarza. Zdradza nam trasę do Chotyńca, pierwszego punktu dzisiejszej wędrówki, inną niż ta, którą mamy na mapie. Nie zrażeni wczorajszymi doświadczeniami idziemy w pole. Kluczymy po łąkach, raz w lewo, raz w prawo, zaczepiamy bociany, podziwiamy plenery aż błotnistą drogą docieramy tam gdzie trzeba. 


                                                             Plenery. Z niespodzianką.  

Cerkiew w Chotyńcu jest bardzo ładna, bardzo malutka i bardzo drewniana. Gdy już chcemy wychodzić przy bramie zatrzymują nas ludzie, którzy mówią, że zaraz będzie ona otwierana ze względu na nabożeństwo. I rzeczywiście, wchodzimy do środka i zapadamy się w małym, ciemnym pomieszczeniu, pachnących w specyficzny, cerkwiański sposób. W przewodniku piszą, że to jedna z najpiękniejszych na trasie. Już teraz jestem skłonna w to uwierzyć. 




Cerkiew greckokatolicka w Chotyńcu p.w. Narodzenia NMP. Zbudowana w 1613 r. Jedna z niewielu czynnych cerkwi na tych terenach. Na ostatnim zdjęciu przerażone trupki.

Dalej idąc szosą natrafiamy na maszkarona w postaci Hali Kijowskiej. Ci, którzy znają film "Czeski Sen" będą wiedzieli o co chodzi
J
. Maszkaron jeszcze gorzej niż z zewnątrz wygląda wewnątrz – ludzie, którzy wałęsają się po zbyt pustych i zbyt przeszklonych sklepach wyglądają jak zombie. Jedynym plusem wizyty jest śniadanie (ach Biedronka!).
Stamtąd już tylko kilometr do Młynów gdzie czeka kolejna cerkiew i nagrobek kompozytora hymnu Ukrainy, niejakiego Mychajła Werbyćkiego. Skąd on się tam wziął? Otóż ów Werbyćki był i kompozytorem i duchownym i właśnie w Młynach miał swoją parafię.


                                             






Cerkiew w Młynach p.w. Opieki Matki Bożej z 1740 r. I miejsce pochówku Werbyćkiego. Hymn, o którym mowa to pieśń "Szcze ne wmerła Ukraina". Sam nagrobek miał być w kształcie liry, ale chyba zmieniła się moda…

Przez kolejne kwadranse wędrujemy w kierunku Kobylnicy. Przechodzimy przez rzekę Szkło i chwilę relaksujemy się przy brzegu. Ciepło, nogi w wodzie, cisza i spokój. Niestety dalej czeka nas odcinek specjalny. O ile dzień wcześniej mieliśmy dramat przyrodniczy to tym razem ewidentnie jest to horror. W stylu „Muchy” albo „Coś”. Latające potwory gryzą wszystko. Nas, plecaki, przewodnik, Iphona, Gluta. Wlatują do nosa, wkręcają się we włosy! Nie da się stanąć i zawiązać butów bo grozi to śmiercią w męczarniach. Dookoła każdego z nas jest bzycząca chmura. Tak jest niestety przez kilka km. Ktoś zapyta czy nie mamy nic na komary i inne paskudztwa. Ależ mamy! Ale te tutaj są wyjątkowo odporne na wszelkie specyfiki (to pewnie wskutek mutacji genetycznej). Jedynym pocieszeniem jest to, że droga staje się coraz bardziej wyraźna i idzie prosto przez las. Zmęczeni docieramy do Kobylnicy. Okazuje się jednak, że wyszliśmy na końcu wsi a nie na początku co oznacza, że znowu dodajemy sobie kilometrów. 



                                                     
                                                              Jeszcze przed odcinkiem specjalnym
 
       
                                                                                                       Rzeka Szkło

Bezceremonialnie zalegam przy cmentarzu, a wuj idzie po wodę. Potem do cerkwi (murowanej, nic szczególnego, po tych zabytkach XX wiek nie robi na nas wrażenia) i sklepu. Bujamy się chwilę na przysklepowej ławeczce i kierujemy do Wielkich Oczu, gdzie kończy się nasza dzisiejsza trasa. Gdy mamy wątpliwości co do trasy pytamy miejscowych o drogę. Jeden pan wskazuje szosę znajdującą się 700 metrów dalej. Owo 700 metrów okazuje się jednak 3 kilometrami. A taka nieścisłość po przejściu wcześniej 30 km, z plecakami ważącymi odpowiednio 9 i 14 kg jest trochę irytująca! Docieramy do Wielkich Oczu po godz. 19. Mamy jednak problem z noclegiem. Właściciele kwater wyjechali za granicę, nikogo też nie ma w domach bo wszyscy bawią się na festynie (święto strażaka i nowy wóz w prezencie od gminy). Wuj zostaje oddelegowany do zorganizowania łóżka. Na szczęście w pierwszym domu przy rynku trafia na panią, która po licznych próbach zorganizowania czegokolwiek lituje się w końcu nad nami i bierze do siebie. A jak gościna to gościna. Częstuje rosołem i herbatą. Przy okazji schodzi się cała rodzina i słuchamy opowieści:

- o popularnej tradycji chodzenia na pielgrzymki,
- o sanktuarium z którego wszyscy są dumni (z 1684 r.) i w którym znajduje się kopia Czarnej Madonny z Jasnej Góry z 1613 r. namalowana przez Franciszka Śniadeckiego. Żeby było jeszcze ciekawiej to nad głową Matki Boskiej są…. kiście winogron!
- o tym, że we wsi nie ma już rodzin ukraińskich pełnych, została tak naprawdę tylko jedna z dziada pradziada, a po ukraińsku nikt nie mówi, choć słychać bardzo takie wschodnie „zaciąganie”
- że czasami na nabożeństwa grecko-katolickie przychodzą tylko 3-4 osoby
- że chluba wsi – cerkiew była przez długi czas … gnojownią, a synagoga jajcarnią i sklepem meblowym. Właścicielem tej drugiej od 3 lat jest gmina, która postanowiła ją wyremontować (a raczej odpicować)
- że nazwa Wielkie Oczy pochodzi od stawów przedzielonych nosem (groblą)

Rozmowa trwa ponad półtorej godziny. Najedzeni i zadowoleni z przyjemnością zasypiamy. Ponad 33 km za nami. 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz