poniedziałek, 16 lipca 2012

Dzień Trzeci. O różnych rodzajach przerw na trasie i nie tylko

Na dzień dobry dostajemy śniadanie (jak to Państwo nic nie zjedzą??? No nie ma mowy !!!!). Wśród potraw na stole twarożek z ziołami i ubite masło. To, że ono jest naprawdę ubite a nie jakieś takie sklepowe dociera do mnie  dopiero po wyjściu i żałuję, że nie spróbowałam L, za to wuj zajada za nas dwoje. Ruszamy o 8:30 i zaczynamy od fotografowania miejsc, o których słyszeliśmy wczoraj. A więc synagoga i cerkiew. Kontrast jest dość bolesny.

                         
    

Wyremontowana (ekhm, ekhm) dawna synagoga. Jedna z nielicznych ocalałych w rejonie Lubaczowa. Może dlatego, że kiedyś była jajcarnią przemalowano ją na żółto? Do tego cerkiew p.w. św. Mikołaja Cudotwórcy z 1925 r. Sypie się.  I jeszcze cmentarne flower-power.

Potem kierujemy się zaplanowaną trasą. Robi się coraz gęściej, ciaśniej. Drogi mniejsze, domy rzadziej. W końcu po kilku kilometrach dochodzimy do Wólki Żmijowskiej gdzie znajduje się raptem 5-6 drewnianych chałup (!). A na małym pagórku, wśród drzew kryje się cerkiew. Kolejna piękna i kolejna porzucona. Żal. 

                                      

                                      

 

                                       Zarośnięte stawy w Wielkich Oczach i Żmijowiska.


                                      Cerkiew w Wólce Żmijowskiej p.w. Narodzenia NMP z 1895 r.

Dalej szlak wiedzie kilka km przez las, gdzie napotykamy:
a) ukraiński zasięg (jakieś 3,5 minuty – ding, ding, ding)
b) małego pekińczyka
c) kapliczkę

Ta ostatnia znajduje się przy tzw. sośnie o pięciu pniach. Otwarta, przyjazna, malutka,
z tradycyjnie odpustowymi kwiatami w stylu flower-power. To rekonstrukcja bo oryginalna spaliła się 5 lat temu. Siedzący obok starszy pan opowiada, że odkąd tu przychodzi cofnęła mu się choroba Parkinsona. A więc to działa! Co, to już niech każdy sobie dopowie.


   
            Sosna o pięciu pniach (oj trudno to było wykadrować) i kapliczka postawiona w miejsce        

            cudownego 
objawienia się Matki Boskiej.Wędrując przy granicy dochodzimy do miejscowości Krowica Sama. Zegar wskazuje 13:00, co oznacza przerwę. Tu warto wtrącić parę zdań o rodzajach przerw podczas marszu:

- nawadnianie – „pij, pij, przecież nie ma co tej wody nosić”
- ściemnianie – „wiesz co muszę schować aparat”, „oj coś mnie buty cisną, to sobie poprawie”
- przerwa towarzyska – rozmowy z napotkanymi autochtonami
- przerwa meteorologiczna – chyba tłumaczyć nie trzeba
- przerwa motywacyjna – konsumpcja malin, jeżyn, porzeczek w celach odżywczo-łakomo-regeracyjnych
- zaleganie – relaks w jakimś miłym otoczeniu, często wiąże się bebeszeniem rzeczy, pokładaniem na plecaku, przysypianiem lub dowolnymi czynnościami
- przerwa kryzysowa (albo „zgon przy szosie”) – koniecznie w pozycji leżącej, połączona ze zdejmowaniem butów, występuje na ostatnim odcinku codziennej trasy. Kładziemy się przy drodze umieszczając połowę ciała na trawie a drugą na asfalcie (w poziomie rzecz jasna). Gdy nadjeżdża samochód podkurczamy nogi lub przenosimy je na bok (niełatwe). Gdy samochód nie nadjeżdża machamy stopami w lewo i prawo. Rzecz jasna ważne jest obserwowanie ruchu samochodów.


                                     

                Zaleganie w Krowicy Samej (wuj liczy na możliwość dodzwonienia się gdziekolwiek)

Po przerwie zmiana butów na sandały (uffffff) i drepczemy dalej. W między czasie zmienia się pogoda i zaczyna  nas ścigać wielka niczym z Mordoru chmura. Udaje nam się na szczęście dotrzeć do przystanku autobusowego, gdzie zatrzymuje nas deszcz.
Po 45 minutach podziwiania luksfer, które ozdabiają  przystanek uznajemy, że warto się ruszyć. Kilka kilometrów lasem i spotykamy straż graniczną, która z zainteresowaniem sprawdza kim jesteśmy i gdzie idziemy (ojej, dzień dobry, co tu Państwo robią? ale to tak piechotą? No naprawdę? Ile kilometrów bo chyba źle zrozumiałem?). Ich zdumienie jest rozczulające. Po dłuższej pogawędce życzą nam powodzenia i puszczają dalej. Jako, że to ostatnie kilometry nie spieszymy się a raczej włóczymy, noga za nogą. Uspokaja nas też fakt, że celem naszej wędrówki jest tego dnia Horyniec Zdrój. Mający status uzdrowiska, może uchodzić za malutkie miasteczko co oznacza bezproblemowy nocleg. I rzeczywiście drzwi przed nami otwiera Pensjonat Hetman, który nie dość, że znajduje obok Rynku, sklepu, knajpy, apteki oraz drogi, którą będziemy jutro szli to jeszcze oferuje noclegi w bardzo przyzwoitych cenach. Ciepły prysznic, gorąca herbata. Proste przyjemności po 35 km.

                                   
                                    Chmura z Mordoru zapowiadająca przerwę meteorologiczną.

1 komentarz:

  1. Synagoga w Wielkich Oczach została wyremontowana i pomalowana na taki sam kolor jaki miała przed wojną. Nad całością prac czuwał konserwator zabytków. Mam gdzieś zdjęcia z kilku etapów remontu synagogi. Wcześniejszy stan był opłakany.

    OdpowiedzUsuń