czwartek, 19 lipca 2012

Dzień Szósty. O tym co boli i dlaczego ...


Najważniejszy cel na dziś – znaleźć Internet. W kontekście takiej wyprawy brzmi to beznadziejnie, ale jeśli już mam prowadzić blog to Internet jest jednak potrzebny. Wychodzimy więc i kierujemy się do Urzędu Gminy. Na stronie WWW chwalą się bowiem posiadaniem WiFi (dziękujemy Iphonowi za podpowiedź). Po dwóch próbach nieudanego zalogowania się idę złożyć reklamację. W sekretariacie niespodzianka. Pełen profesjonalizm i elegancja. Przyjmuje mnie osobiście wójt Tomasz Leszczyński, który mówi, że co prawda informatyk jest na urlopie, ale zaraz znajdzie jakieś rozwiązanie. I rzeczywiście po 5 minutach podłączają mnie kabelkiem do sieci i Internet płynie! Moje szczęście nie ma granic. Wysyłam materiały do łącznika w Warszawie :* i słucham opowieści siedzącego koło mnie pana Sławomira. O tych terenach, o akcji Wisła, o ludziach, którzy tu mieszkają. Przy okazji dowiaduję się, że młodzież stąd często wyjeżdża na studia do Lwowa. I bardzo to sobie chwali. 



Mapa Lubyczy Królewskiej i okolic w urzędzie gminy. Do tego miejscowy kościółek.

 

Opita sokiem pomarańczowym i zadowolona z wykonanego zadania opuszczam to miłe miejsce. (Wuj w tym czasie wylegiwał się na trawie i rozwiązywał krzyżówki – o krzyżówkach kiedy indziej). Dzisiejsza nasza trasa wiedzie do Tomaszowa Lubelskiego. Kto spojrzy na mapę zauważy, że oddalamy się od wschodniej granicy. To prawda. Wuj musi bowiem na 2 dni wrócić do Warszawy i w związku z tym jakoś stąd się wydostać. Rozsądnym rozwiązaniem i obietnicą dworca autobusowego wydaje się Tomaszów Lubelski, który dla mnie stanie się bazą na 2 dni. A że do Tomaszowa niedaleko idziemy wolno i niespiesznie. Po drodze między innymi młyn w Rudzie Żurawickiej oraz Żurawce – wieś z kościołem i nazwami ulic! (Np. cmentarz znajduje się przy ulicy Nowy Świat) Jest jeszcze Bełżec ale o nim cisza. Jest pochmurno ale ciepło. Miejscami tak bardzo, że asfalt przykleja się do butów. 




Wszystkie odcienie asfaltu i kościół. Żurawce. Poniżej wuj eksploruje młyn w Rudzie Żurawickiej.
 



Czy nogi bolą? Bolą, ale nie tylko one. Zresztą na takiej wyprawie zdecydowanie poszerza się definicja bólu. Codziennie dokucza coś innego: plecy, kręgosłup, biodra, stopy, kolana. Wiąże się to nie tyle z marszem ile z dźwiganym plecakiem. I choć mój ma około 9 kg (co w porównaniu z wyprawami górskimi jest niczym) i jest nowym, super-wyprofilowanym specjalnie pod kobiecą sylwetkę plecakiem to jednak organizm te 9 kg odczuwa jako ciężar. Wchodzi w nogi, w kolana, w palce u stóp. Pod koniec dnia każdy km jest wyzwaniem. Zabójcze też są zbyt długie przerwy. Bo wymęczone stopy, (podczas odpoczynku intensywnie masowane, wyginane, ugniatane) ciężko startują. Wyglądamy więc czasami jak pokraki. Miarą zmęczenia jest też to czy wieczorem leżąc w łóżku jesteśmy w stanie wstać i w miarę równo, bez potykania się iść po herbatę czy do toalety. No i to czy mięśnie zasypiają spokojnie czy rzucają się w pościeli. Na razie się jeszcze rzucają ;-)




Zamiast rzucających się w pościeli nóg przystanek autobusowy w Rudzie Żurawickiej.

 

1 komentarz:

  1. Wspaniała wyprawa!
    Pozdrawiam.

    ps.Druga wspomniana wieś to Żurawce(nie Żurawiec, czy Żuraw:)-bardzo stara wieś z ciekawą historią.

    OdpowiedzUsuń