środa, 18 lipca 2012

Dzień Piąty. Anioły, fisharmonia i stara czaszka

                                 
                                    
                                                           Wymarsz z Werchraty

Dziś spokojnie i lekko. Planowany dystans nie jest koszmarny (poniżej 30 km) a na końcu obietnica noclegu w gminie Lubycza Królewska. Na śniadanie tradycyjnie jogurt, soki i buła. Start. Na trasie spokój, senne wsie, klekoczące bociany. Kilka km od nas gwiżdże szynobus do Rzeszowa. Trafiamy do cerkwi w Prusiu. Sama budowla w niczym nie rożni się od innych za to na drewnianą dzwonnicę obok można się wspiąć. To znaczy nie wiadomo czy można, no ale jest otwarta i nikt nie zabrania. Może dlatego, że nikogo nie ma.



      
Cerkiew p.w. Narodzenia NMP w Prusiu. Rok powstania dla uważnych oczu. Zdjęcie dzwonu raczej symboliczne, ale trduno coś wykadrować stojąc na jednej nodze, z plecami odchylonymi do tyłu pod kątem 45 stopni ;-)

Kolejny odcinek to …. wielki plac budowy. I to w środku lasu. Robotnicy pracują przy budowie nowej drogi łączącej Hrebenne z Werchratą. A raczej przejście graniczne z resztą świata. Ooooogromne maszyny, koparki niczym domy, dziwne urządzenia na gigantycznych oponach. I my we dwójkę przebiegający obok nich slalomem. A po bokach piękne drzewa. Wygląda to trochę jak z filmu s-f. I co? Nie buduje się dróg w Polsce? Buduje! Po Euro też J

- a proszę nam powiedzieć, ten wielki tunel w rurze co panowie teraz robią to do czego służy? No bo jest w poprzek?
- a to żyrafy będą przychodziły na drugą stronę

                                           
                                                                     Polska w budowie!

Wychodząc z tej wesołej piaskownicy trafiamy na złoże malin. Jemy je w locie, trochę się ociągamy z marszem, aż w końcu wujek zalega na trawie a ja pałaszuję wszystko co jest czerwone w zasięgu ręki. To zresztą nasz jedyny posiłek na trasie. Nie robimy sobie kanapek ani przystanków na obiad. Picie? Proszę bardzo. Droga to droga. Szkoda czasu.

Dochodzimy wreszcie do Siedlisk (połowa trasy) i tam niespodzianka! Oprócz tradycyjnych już obiektów (kapliczki, cerkwi, drewnianych domów) – Muzeum Skamieniałych Drzew. Mieszkańcy przebudowali starą szkołę w czynie społecznym i naznosili tam mnóstwo różnych eksponatów. To rozmaite i niespotykane sprzęty domowe, urządzenia, maszyny, czy takie perełki jak fisharmonia. Pewnie kiedyś kurzyły się na strychach, teraz dumnie prezentują się zwiedzającym. Części ich nazw nigdy nie słyszeliśmy, a trzeba przyznać, że wuj fan krzyżówek o niejednym w życiu słyszał. Sporą część muzuem zajmują tytułowe skamieniałe drzewa. Ta osobliwość geologiczna występuje tylko w dwóch miejscach na świecie. Na tym terenie Polski i …..na Florydzie. Wszystko to wiemy od przemiłej pani Krystyny, która nas oprowadza.









Rozmaitości z Muzuem Skamieniałych Drzew. Wszystkie darowane przez mieszkańców Siedlisk. Mnie rozczuliły muchołapy i fisharmonia (kanadyjska!). Do tego skamieniałości sprzed 13-14 mln lat. Powyżej cerkiew grecko-katolicka p.w. św. Mikołaja ufundowana przez ks. Pawła Sapiehę w 1901 r. Styl rosyjsko-bizantyjski. Ks. Sapiecha leży sobie na cmentarzu w Siedliskach :-)




Pożegnawszy Siedliska idziemy na Hrebenne. I choć z daleka miejscowość wygląda strasznie (przejście graniczne, z wielgachnymi budynkami, szosą i pędzącymi samochodami) to czeka w niej na nas druga niespodzianka. Drewniana cerkiew p.w. św. Mikołaja z XVII w. jest akurat w remoncie. Ale jeden z robotników pan Bogdan zgadza się nas po niej oprowadzić. I nie tyle ją dla nas otwiera co pokazuje każdy kąt pozwalając zajrzeć do zakrystii czy za ołtarz. Co jak co, ale chyba w żadnej cerkwi byśmy tak sobie z marszu za ołtarz nie zajrzeli.

                               

        

               
 
Niezwykłe malowidła w XVII w. cerkwi p.w. św. Mikołaja w Hrebennem. Na tkaninach haft krzyżykowy, dzieło miejscowych gospodyń.

- a co to za czaszka, która leży tutaj na dole, przy wejściu?
- a to, żeśmy teraz wykopali jak tutaj drogę przy wejściu robimy, tu mnóstwo ludzi pod 
ziemią leży. Jak pani chce to se może pani wziąć…

                            

Z propozycji nie skorzystaliśmy. Grzecznie podziękowaliśmy i pomaszerowaliśmy dalej. Kolejne wsie, ogromne pola zboża, 2 śmieszne bunkry ukryte w krzakach (o przygodach z bunkrami trochę później) ciepłe popołudniowe słońce. Na koniec nasz wierny towarzysz sklep Groszek i Gmina Lubycza Królewska. Śpimy w wyjątkowo niewygodnych łóżkach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz