niedziela, 29 lipca 2012

Dzień Szesnasty. Wolna niedziela kontra ośli upór

Obudzony 45 minut później niż zwykle i uraczony śniadaniem wuj maszerował od rana w dobrym humorze. Ja po wypiciu 3 herbat też nie mogłam narzekać. Na początek obejrzeliśmy 3 najważniejsze miejsca we Włodawie. Synagogę, cerkiew oraz zespół klasztorny paulinów. Barokowa synagoga z 1764 r. fundowana przez Czartoryskich podczas II wojny została zdewastowana przez Niemców i przemianowana na magazyn. Dopiero w latach osiemdziesiątych ją odrestaurowano, a w 1986 r. otwarto w niej Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. Rzecz jasna w niedzielę wszystko zamknięte. Trochę lepiej wygląda cerkiew zbudowana w 1840 r. Początkowo unicka, potem przekształcona na prawosławną. Akurat gdy byliśmy obok, odbywało się nabożeństwo. Spieszące do świątyni kobiety, przed bramą wejściową na teren przycerkiewny przystawały i trzy razy się żegnały. Najmniej atrakcyjnie prezentował się kościół paulinów. Choć wielki i odnowiony nie wyróżnia się zbytnio od kościołów tego typu spotkanych na trasie.
 






                         Włodawa zabytkowa. Chyba każdy rozpozna cerkiew, bóżnicę i kościół J

Przystanek nr 2. Różanka. To co zwraca naszą uwagę to pozostałości gorzelni i zabudowań folwarcznych z XIX wieku. Jakieś fragmenty stajni, wozowni, do tego przelotowa brama przejazdowa (o sklepieniu beczkowym). Wszystko jednak wygląda tak jakby przeszedł tamtędy huragan.

                                                 Budynki folwarczne w Różance. I gorzelnia.

 W między czasie SMS z Warszawy: jak pogoda? Bo zapowiadali u was grad i burze. Odpowiadam zgodnie z prawdą: jakie burze?? Tu jest +35 stopni a polami nie da się iść bo jest taki skwar. Niebo wypalone, strasznie chce się pić i co chwila ocieramy pot z czoła. Nie mija jednak 15 minut i na niebie zbierają się brzydkie chmury. Najpierw szare, potem coraz ciemniejsze. W dali zaczyna mruczeć, potem grzmieć, wreszcie błyskać. I to przed nami. Patrzymy po sobie, miny mamy nietęgie. Przed nami otwarta przestrzeń, nie bardzo jest się gdzie ukryć i przeczekać. Cholera! Wuj decyduje: nie ma co iść, zaraz coś w nas walnie, łapiemy stopa. Nie jestem z tego powodu zadowolona ale rozumiem jego racje. Po chwili zatrzymuje się kobieta, która może nas podwieźć aż do Kuzawki, naszego przystanku noclegowego. Ja krzywię się coraz bardziej i zaczynam narzekać, że trasa, że podjeżdżamy, że jest za wcześnie (13:30), ale wuj nalega. Wyskakujemy w odpowiednim miejscu przy szosie i dochodzimy do gospodarstwa agroturystycznego. Pijemy herbatę a ja patrzę z nadzieją w niebo, czy się przejaśnia. Czuję bowiem niedosyt marszowy. Po dobrych kilku chwilach podejmuję męską decyzję. Skoro już nie pada wracam w to miejsce, gdzie złapaliśmy stopa i przejdę ten odcinek piechotą, tak jak to wcześniej zaplanowaliśmy. Wiem, brzmi to głupio, ambicjonalnie i trochę nie odpowiedzialnie, ale ta wyprawa ma dla mnie też znaczenie symboliczne. Długość trasy (już 400 km za nami!), wysiłek jaki podejmujemy żeby codzienne wędrować, obserwowanie siebie w drodze, uśmiech podczas odpoczynku na sklepowych krzesełkach, satysfakcja wieczorem. Mieliśmy już kilka okazji, żeby podjechać (nie, nie furmanką jak myślą niektórzy ) ale zawsze grzecznie dziękowaliśmy. Liczyło się bowiem to, żeby iść. Po prostu iść przed siebie. I nie poddawać się napotykanym trudnościom. A teraz nagle wypadam z tego przyjemnego rytmu. I mój charakter ostro protestuje. Wuj wyluzowany zostaje na pokojach. Mówi, że nie traktuje naszej wycieczki wyczynowo a autostopu w kategoriach porażki (tak, tak, wyczuwam aluzję). Skoro więc tak się stało to jest zadowolony z możliwości odpoczynku oraz spędzenia popołudnia z gazetą tudzież pączkami gospodyni . Nie mam nic przeciwko temu i nie zmuszam go do towarzyszenia mi w tym dziwnym przedsięwzięciu. Sama wychodzę więc na szosę. Szczęśliwym trafem po pół godzinie marszu zatrzymuje się przy mnie małżeństwo, które oferuje podwiezienie. Jadę więc szybko do punktu, w którym złapała nas burza i autostop. I symbolicznie podejmuję przerwaną wędrówkę. Nie jest to najpiękniejszy ani najciekawszy odcinek, bez zobaczenia którego serce by mi pękło. Nie. Idę tak po prostu, dla kilometrów, dla przyjemności spaceru, dlatego, żeby zachować ciągłość całej wyprawy. Żeby trochę podroczyć się z losem (byle burza mnie zatrzyma? mnie??) i żeby zobaczyć kościoły w Dołhobrodach i Hannie, które ominęliśmy. Nawałnica depcze mi po piętach, w oddali błyskają gromy. Idę bardzo szybko, trochę też z duszą na ramieniu. Ale skoro się już powiedziało A to trzeba powiedzieć i B. Po 2,5 godzinach jestem u celu. 12 km nadrobione.








Kościół p.w Podniesienia Krzyża Świętego w Dołhobrodach i zespół dawnej cerkwi unickiej z 1739 r. w Hannie. Do tego niebo nad Kuzawką.

 A żeby nie kończyć tak jakoś w patetycznym stylu poniżej kilka perełek znalezionych przez wuja w gazetach, podczas mojej nieobecności. Prasówka objęła tym razem: Super Tydzień we Włodawie, Dziennik Wschodni, Kronikę Tygodnia, Kurier Lubelski, Słowo Podlasia. Oto najlepsze fragmenty:

Między 14 a 16 lipca z placu przy ul. Targowej w Biłgoraju zniknęła łyżka. Sprawa nie jest błaha, bo chodzi o łyżkę do koparko-ładowarki.
W rejonie Dorohuska straż graniczna przyłapała przemytników na gorącym uczynku. Próbowali przewieźć przez Bug 13,5 tyś paczek papierosów. Na pontonie.

We wsi Brzeziny piorun strzelił w pewną kobietę, znajdującą się pod kopniakiem żyta. Wypadek zauważyli żniwiarz i ranioną kobietę zakopali w ziemi, a następnie wezwali lekarza.

We środę wieczorem w jednym z mieszkań w Świdniku odbywała się libacja. Biorący w niej udział mężczyźni rzucali w przechodniów butelkami a policję straszyli psem.

Sprzedam: warsztat tkacki, kołowrotek, samowar, lodówkę, części do Warszawy, skóry owcze surowe, kożuch, buty oficerki, pług 2-skibowy, kultywator, homonta krakowskie i ruskie oraz strzelbę 12-stkę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz