Ostatni dzień wędrówki jest zawsze inny od poprzednich. Budzik nastawiony na późniejszą godzinę, nogi same idą, widoki zachłannie pożerane i radość ze zwykłego snopka siana. Wszystko dlatego, że już jutro tego nie będzie. Nie trzeba będzie pakować utytłanych ciuchów, walczyć z niewygodą łóżka, przejmowaćsię komarami na trasie i kraść kolejne minuty odpoczynku. Z jednej strony pojawia się więc ulga i szczęście, że już, już, jesteśmy tak blisko. Z drugiej nuta tęsknoty i żalu, że wracamy na stare śmieci. Że nie będzie wieczornego sprawdzania trasy, zrywania jabłek z drzew i szukania malin w krzakach wystających poza ogródki. Nie będzie rozmów z panami pod sklepem i jogurtowych rytuałów. Ale z drugiej strony wiemy, że tak musi być i ta historia po prostułagodnie się zamyka.
Napis chyba mówi sam za siebie :-)
Drohiczyn. Nasza meta i ostateczny punkt, do którego mieliśmy dojść. Wybrany właśnie dlatego, że tutaj też kończy się a właściwie startuje trasa naszego przewodnika (a jak już wspominałam pokonujemy ją na odwrót, z dołu do góry). Uroczy, sympatyczny, ale też o dużej randze historycznej. Jedno z 4 miast koronacyjnych w Polsce. Pierwsza pisana wiadomość o Drohiczynie pochodzi sprzed 1142 r. W każdym razie tutejszy gród został założony w I połowie XI wieku przez ludność ruską, na co wskazuje także jego nazwa, która wywodzi się od ruskiego imienia Drogit, czy też Drohicz. W 1253 o czym się nie pamięta, był miejscem koronacji jedynego króla w dziejach Rusi – Daniela Romanowicza – prawnuka Krzywoustego. Później na kilka wieków stał się stolicą województwa podlaskiego. Dziś miasto liczy około 2500 mieszkańców. Ze względu na malownicze położenie jest także znaną miejscowością letniskową. Ryneczek to prawdziwa lodziarnio-kawiarnia, turystów przyciąga też elegancka Góra Zamkowa, z której rozciąga się piękny widok na Bug. Znajdują się ty trzy kościoły rzymskokatolickie i jedna cerkiew prawosławna. Nam najbardziej spodobały się katakumby :)
Góra Zamkowa, po równo czyli jeden kościół i jedna cerkiew. No i oczywiście katakumby.
Po zwiedzeniu wszystkiego co możliwe meldujemy się na obiedzie w miłym pensjonacie u Ireny. Wuj zajada się lokalnym przysmakiem – babką ziemniaczaną. Szczęśliwym trafem na ostatnią noc mamy też bardzo sympatyczny pokój. Duży, jasny, z osobnym wejściem i ładną łazienką (gdyby nie wieszaki w miejscu przeciwnym niż wyjście z pod prysznica dałabym temu pensjonatowi szóstkę J). Robimy sobie herbatę, kładziemy się na łóżku i zasypiamy. Choć jest 17 po prostu oboje odpływamy. Chyba schodzi z nas zmęczenie, stres, upał, ból mięśni i wszystko to z czym borykaliśmy się przez trzy tygodnie. Zasypiamy z ulgą. Szczęśliwi. Bardzo szczęśliwi. 22 marszu. 1464 zdjęcia. 650 km na piechotę. Udało się J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz