wtorek, 25 czerwca 2013

Dzień Drugi. Błękitna cerkiew i przystankowe limeryki

Dzisiaj ostrzymy sobie zęby głównie na cerkiew w Tokarach. Apetyt jest tym większy, że wczorajszego wieczoru (jak już doszliśmy do siebie) gospodyni w kwaterze w której nocowaliśmy zdradziła nam, że cerkiew będzie otwarta bo właśnie trwa odpust. Tym, którzy nie widzą w tym nic nadzwyczajnego warto napomknąć, że cerkwie są otwarte zwykle 8 dni w roku (nie licząc nabożeństw o bliżej nieokreślonych porach, na której raczej trudno zwykłym turystom trafić). A już trafić na odpust to tak jak trafić 5 w totka. Ruszamy przed ósmą. Na początek dłuuuugi, 12 km odcinek szosą. Na szczęście w naszą stronę (czyli na Siemiatycze) jeździ niewiele. Tam gdzie idziemy nieco więcej i co najmniej 4 samochody zatrzymują się a kierowcy uprzejmie zapytują czy nas nie podwieźć. Wuj kwituje to stwierdzeniem, że odpust wyzwala w ludziach dobre uczynki, z propozycji jednak nie korzystamy i dzielnie maszerujemy dalej.


 
 
Zmęczenie rekompensuje nam sama cerkiew. Pamiętam ją z mojej poprzedniej wyprawy do Białowieży, która miała miejsce 5 lat temu. Malutka, błękitna, położona nad uroczym stawem, w lesie. Prawdziwe cudeńko, w dodatku otwarte. Dookoła jednak odpustowy horror. Sznur samochodów, stoiska, stragany. Plastikowe pistolety, tandetne pierścionki, baloniki i wszelakie inne pierdolety. Do tego ludzie, którzy w większości przyszli się pokazać a nie pomodlić. Cerkiew wypełniona po brzegi, trudno się wcisnąć do środka. Robimy sobie jednak dłuższą przerwę, pstrykamy zdjęcia i zaglądamy gdzie tylko możemy.
















 

 
Słuchać śpiewy i miarodajny głos batiuszki, który pozdrawia nas mijając w drodze zbierania datków. Uroczystość trwa 4 godziny mało kto więc uczestniczy w całości. Wierni modlą się chwilę a potem wychodzą porozmawiać z sąsiadami tudzież podpierać drzewka. Gasimy pragnienie wodą z cudownej studzienki obok, a wuj oznajmia że zasłużył na nagrodę. Kupuje sobie więc lody o smaku limonowo-cytrynowym i kolorze płynu do zmywania.



Zmotywowany kaloriami rusza dziarsko dalej. Kolejne wsie to małe chałupki, starsze panie siedzące na ławeczkach oraz krążące nad nami bociany. Gdzie tylko możemy kupujemy wodę. Ciekawa okazuje się przerwa w Klekotowie dokąd trafiamy 5 minut przed zamknięciem sklepu oraz w której znajdujemy świetną ławeczkę obserwacyjną na środku placu we wsi. Zbawienna – przerwa w Zubaczach. Tam pod kolejną już dziś cerkwią robimy sobie trzy kwadranse leżakowania zmuszeni do przerwy wielką, goniąca nad przez pół drogi chmurą. Na szczęście trafiamy pod dach, rozkładamy się na ławeczkach, wuj zajada żurawinę, ja lekko przysypiam.



 
 

                                                    



 


Gdy nieco się przejaśnia ruszamy dalej. Przed nami już tylko 11 (!) km. Spokojnie, bez przyspieszania. W między czasie łapie nas telefonicznie Basia, mamy też okazję podziwiać limeryki na jednym z przystanków autobusowych. Dominują krótkie rymowanki o charakterze podstawówkowo-miłosnym tudzież wulgarnym.










Jeszcze dwa zakręty i Czeremcha. Jest cieplutko ale nogi bolą. Ja idę resztką sił. W dodatku aby dojść na nocleg musimy przewędrować praktycznie przez całą miejscowość (zmora wcześniejszej wyprawy). Obietnicą nagrody jest wielki sklep niedaleko nas (wielki, znaczy się dużo jogurtów i warzywa!). Docieramy na miejsce. Miła gospodyni kieruje na pięterko, liczy nawet ciut mniej za spanie. Wuj postanawia zostać na miejscu. Ja idę po pożywienie. Przed snem zaglądamy w lustro i okazuje się, że słońce ostro nam dopiekło. Oj. A to dopiero początek. Zasięg jest, Internet też, ale szczerze powiedziawszy nie mam siły na nic więcej poza zgraniem zdjęć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz