Poranek ciężki. Gardło boli, do tego katar. Buty niestety nie wyschły, jest pochmurno, ale nie pada. Pakujemy się, wychodzimy, zahaczamy o sklep i cerkiew. Potem przez zalew, między torami pociągów. Kiedyś można było podobno złapać pociąg i przejechać jeden przystanek przez zalew, teraz już to niestety nie funkcjonuje. Idziemy, wieje, wieje, ale może być. Po obu stronach woda, która śmiesznie chlupocze, do tego dużo wędkarzy.
Potem kierunek na Szymki, gdzieniegdzie wystaje kawałek błękitnego nieba. Robi się trochę cieplej, a ponieważ moje buty już wyschły maszeruję w lepszym nastroju. W najbliższej miejscowości świetnie wyposażony sklepo-market. Rozmowy jak na ten dzień i porę (sobota, 10:30) standardowe: kawałek sznurka, setka czystej……płatki, mleko, 3 piwa….. piwo i setka, nie może dwie setki…. a to pani przodem… to ja herbatę mrożoną i wodę….jak to tak może być, bez piwa?
Kolejne kilometry i kolejne etapy naszego
suszenia. W Jałówce natrafiamy na cerkiew p.w. Podwyższenia Krzyża Świętego,
która wygląda jak ….. stacja kosmiczna. Nawet w przewodniku piszą, że wygląda
tak jakby usiadł na niej latający talerz J. Wybudowana w latach 1958-1966 ma złote kopuły dzięki czemu lśni w
słońcu i widać ją z daleka.
Okazuje się jednak, że nie ona będzie
najciekawszym punktem naszej dzisiejszej wycieczki. Wuj wspomina coś o ruinach
kościoła i idziemy ich poszukać. Gdy trafiamy na miejsce dosłownie opadnie mi
szczęka. Rzucam się do robienia zdjęć nie mogąc uwierzyć w to co widzę. Najśmieszniejsze
jest to, że nigdzie później nie znajdujemy rzetelnych informacji na temat tych
ruin. Jedynie, że są to pozostałości kościoła św. Antoniego z 1908, który uległ
zniszczeniu podczas wojny. Przyznaje jednak, że dla takiego widoku warto się
było czekać cały rok.
Kolejny kierunek – Bobrowniki. Małe, przydrożne
wsie, kilka przystanków na odpoczynek i machanie nogami, Szeregowy wychodzi z
plecaka i wędruje razem z wujem. Maszerując mamy nadzieję nie tyle na
zwiedzenie słynnego przejścia granicznego ile wstąpienie do sklepu. Nie mamy
już bowiem wody, wuj zjada resztki suszonej żurawiny, warto by coś było także
kupić na kolację i śniadanie. Panowie ze sklepu w Jałówce przekonywali nas, że
w Bobrownikach na pewno będzie sklep i to całodobowy. W końcu to takie ważne
miejsce! W dodatku przecina je szosa na Białystok! No i kurcze okazuje się, że
żadnego sklepu nie ma L.
Rozczarowani siedzimy chwilę na trawie i odpoczywamy, a potem ruszamy dalej.
Jest już 18, zostało nam
tylko 8 km do celu. Cieplutkie popołudniowe słońce, urocza miejscówka na
zaleganie w Łężanach a potem Kruszyniany. Najstarszy w kraju Meczet (zielony) i
niezwykłe zakończenie dnia – Zajazd Tatarski. Cudowne, gościnne panie, piec, skóry
na podłodze, fajne pokoje z wielkimi łóżkami i ciepłą pierzyną. Na przywitanie
dostajemy dzbanek zaparzonej mięty i podpiwek, a wuj zamawia na rano pierogi z
mięta. W karcie mnóstwo dań kuchni tatarskiej. Wszyscy są życzliwi i się o nas
troszczą. Interesują się naszą wyprawą, sami też opowiadają mnóstwo rzeczy.
Siedzimy tak przy piecu chyba z godzinę. Można śmiało powiedzieć - super
wieczór.
Bardzo mi się podoba ten blog, podziwiam zapał i kondycję Autorów :)
OdpowiedzUsuńI dziękuję za ten wpis, nie wiedziałam o ruinach kościoła, wygląda fantastycznie, teraz będę musiała tam pojechać! [nie, pieszo nie, to nie na moje nogi...]