niedziela, 23 czerwca 2013

Dzień Zero. Rozgrzewka


A więc ruszamy. Znowu. Wuj i ja. Zeszłoroczna wyprawa tak nam przypadła do gustu,
że już od początku roku zaczynamy obydwoje nieśmiało napomykać o jej kontynuacji. Początek jest oczywisty – Drohiczyn, a więc tam dokąd doszliśmy poprzednim razem. Koniec – nieznany. Ale gdzieś na górze, na północy Polski, po ok. trzech tygodniach. Wuj znowu otrzymuje zadanie opracowania trasy i swoich słynnych karteczek, ja staram się przeanalizować wcześniejszy marsz i lepiej przygotować nas do nadchodzącego (trochę się tego nazbierało ale o tym później, między tak zwanymi wierszami).
Startujemy 23 czerwca. W niedzielne, leniwe popołudnie wsiadamy w autobus z Dworca Wschodniego i kierujemy się w stronę Drohiczyna. Oczywiście jesteśmy jedynymi z nielicznych pasażerów, swobodnie pozostawiamy więc plecaki na siedzeniach obok.
Plan na dzisiejszy dzień – kontemplacja i przygotowanie psychiczne. Obserwujemy zmieniające się krajobrazy, staramy się przypomnieć szczegóły trasy, rozmawiamy o głupotach. Pod koniec podróży pogoda zmienia się na deszczową. Do tego stopnia, że woda tryska spod kół autobusu, tak iż mamy wrażenie, że płyniemy łodzią. Na szczęście gdy wysiadamy w Drohiczynie nieco się przejaśnia.




Na początek kierujemy się do znajomego pensjonatu u Ireny, potem na spacer, aby obwąchać znajome miejsca. Wuj co nieco protestuje, przez całą podróż robi sobie bowiem smak na obiad.
Miasteczko prawie się nie zmieniło. Te same 2 sklepiki, ta sama lodziarnia, ta sama trasa prowadząca na górę zamkową. Ponieważ mamy ciut więcej czasu postanawiamy przejść się w stronę przystani promowej mając nadzieję, że tym razem prom będzie na miejscu (w zeszłym roku go niestety ukradli ;-) Znajdujemy i prom i kilkoro miłośników wędkarstwa tudzież komarów.




                                                                 
                                                   

 
 
Lekko nadgryzieni wracamy do pensjonatu gdzie wuj zjada kartacze a ja absolutnie genialne pierogi z kaszą i grzybami. Popijamy kwasem i piwem, serwujemy sobie na deser lody na ryneczku. To ostatni tak duży obiad przez najbliższe kilkanaście dni, oblizujemy się więc ze smakiem. Później ustalamy trasę jutrzejszego wymarszu („ooo tu jest ten szlak, widzę”, „wuj to nie szlak, to jakiś bazgroł na hydrancie”) i kierujemy się do łóżek. Wuj tradycyjnie oddaje się krzyżówkom, ja robię różne notatki i obliczenia. Po dwóch godzinach grzecznie zasypiamy.




 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz