Zaczynamy! Pobudka o 7 rano, herbata na rozruch,
śniadanie kupione w pobliskim sklepie, pakowanie klamotów i ruszamy. Mamy przed
sobą nie dużo, bo jakieś 30-kilka km. ale wiemy, że początki bywają ciężkie
staramy się więc nie marudzić. Niebo pochmurne, lekki wiatr. Wędrujemy sobie
wśród okolicznych miejscowości. Plecaki wydają się wyważone. Ja taszczę 10 kg,
wuj – 12 kg. Jest to całkiem niezły wynik zważając na to, że poprzednim razem
wuj postanowił zabrać ze sobą 16 kg. Niestety sukces nie jest tak wielki jakby
mógł być, ponieważ nie udaje mi się oduczyć wuja od zabiera różnych dziwnych
plastikowych opakowań na niewiadomo co oraz niebotycznej wielkości kosmetyków
(vide wieeeelka tuba maści końskiej, aaaaaa). Z innych spraw technicznych
trzeba nadmienić dwie rzeczy. Po pierwsze oprócz tradycyjnego zestawu mini -
krótkie spodnie oraz maxi – spodnie długie z rozpinanymi nogawkami zabrałam ze
sobą wersję midi czyli spódnicę J. Tak, tak, czarna, z lekkiego materiały idealna na chłodne dni tudzież
wizytę w cerkwi. Po drugie mam też ze sobą nowe buty. Jakieś 2 miesiące
wcześniej olśniło mnie bowiem, że na taką wyprawę powinnam zabrać inny zestaw
niż poprzednio. W zeszłym roku bowiem dreptałam w moich średnich butach
górskich. Zdaję sobie sprawę że brzmi to kretyńsko ale jakoś wcześniej na to
nie wpadłam. A nie był to najlepszy wybór bo mają zbyt twardą podeszwę i są po
prostu ciężkie. Tym razem postawiłam więc na model rajdowy z najnowszej linii
Decathlonu. Efekt? 150 pln mniej w portfelu za to na nogach tylko 650 g.
Czyli idziemy. Tempo miarowe acz niespieszne. Dziś nie ma przed nami specjalnych rewelacji krajoznawczych ani historycznych, no może z wyjątkiem bunkra, znajdującego się na samym początku trasy i stanowiącego część szlaku bunkrów "Kły Mołotowa".
Przed 10 dochodzimy do miejscowości Zajęczniki gdzie czeka nas otwarty sklep. Do tego tradycyjnie panowie sklepowi, którzy mimo wczesnej pory mają już za sobą 2 butelki 0,7 żubrówki (!). My grzecznie zaopatrujemy się w wodę gazowaną w małych buteleczkach i siadamy na progu. Panowie okazują się bardzo kulturalni („oooo, goście, to my może posprzątamy te butelki…… bo to wstyd trochę, nie?”) a woda przyjemnie chłodna. Na koniec wymieniamy uprzejmości i ruszamy dalej.
Zasięg jest więc telefonicznie łapie nas Warszawa. Na pierwszym miejscu rzecz jasna niestrudzona Basia Wuja, potem ciotka Milczewska, a do tego jakieś drobne sprawy z pracy. Po drodze rozczulamy się na widok krzyża, który mijaliśmy w zeszłym roku oraz elegancko ułożonych bel siana. W ramach przerwy postanawiamy się na nie wdrapać i przyznaję że Wujowi idzie to znacznie lepiej niż mnie. Sesja fotograficzna rzecz jasna obowiązkowa.
Docieramy do miejscowości Wólka
Nadbużna, która niestety rozczarowuje nas lekko z powodu zamkniętego sklepu a
potem kierujemy się przez las w kierunku drogi na Siemiatycze. Szlak jest
przyjemny, po miękkim podłożu sosnowym, zewsząd dochodzi nas zapach poziomek,
których jest mnóstwo. Niestety w którymś momencie musimy wyjść na szosę i
walczyć z mijającymi nas tirami. Przy najbliższej okazji skręcamy do
miejscowości, tam jednak niestety sklepu znowu brak. Miny nam trochę rzedną,
jest bowiem dość ciepło a woda nam się już skończyła. Ale wędrujemy bo nie mamy
wyjścia. Mijamy kolejne lasy, łąki, tory kolejowe oraz koszmarny zameczek
wybudowany w jednej z wsi. Gdy dochodzimy do Maćkowic uprzejmy Pan częstuje nas
wodą (częstuje to za mało powiedziane, wypijamy mu prawie całą butelkę) i
tłumaczy że owe zamczysko to pozostałość po kaprysie bogatego mieszkańca
okolicy (zaczął budować ale skończyły mu się pieniądze więc przestał w połowie
– klasyk). Podziękowawszy za płyny i informacje kierujemy się dalej. Słońce
jest już coraz niżej, staramy się iść więc prostu do celu bez zbędnego
nakładania drogi. 3 km przed metą w Mszonie Królewskiej zahaczamy o ostatni
sklep gdzie kupujemy wodę i jogurty na kolację. Do celu dochodzimy koło 19, a w
całkiem porządnej kwaterze agroturystycznej dostajemy truskawki. Zmęczenie z
nas wychodzi, pierwszy dzień marszu również. Długo leżymy na łóżkach nie wykonując
żadnych zbędnych ruchów.
Czyli idziemy. Tempo miarowe acz niespieszne. Dziś nie ma przed nami specjalnych rewelacji krajoznawczych ani historycznych, no może z wyjątkiem bunkra, znajdującego się na samym początku trasy i stanowiącego część szlaku bunkrów "Kły Mołotowa".
Przed 10 dochodzimy do miejscowości Zajęczniki gdzie czeka nas otwarty sklep. Do tego tradycyjnie panowie sklepowi, którzy mimo wczesnej pory mają już za sobą 2 butelki 0,7 żubrówki (!). My grzecznie zaopatrujemy się w wodę gazowaną w małych buteleczkach i siadamy na progu. Panowie okazują się bardzo kulturalni („oooo, goście, to my może posprzątamy te butelki…… bo to wstyd trochę, nie?”) a woda przyjemnie chłodna. Na koniec wymieniamy uprzejmości i ruszamy dalej.
Zasięg jest więc telefonicznie łapie nas Warszawa. Na pierwszym miejscu rzecz jasna niestrudzona Basia Wuja, potem ciotka Milczewska, a do tego jakieś drobne sprawy z pracy. Po drodze rozczulamy się na widok krzyża, który mijaliśmy w zeszłym roku oraz elegancko ułożonych bel siana. W ramach przerwy postanawiamy się na nie wdrapać i przyznaję że Wujowi idzie to znacznie lepiej niż mnie. Sesja fotograficzna rzecz jasna obowiązkowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz