środa, 3 lipca 2013

Dzień Dziesiąty. Naprzód przez puszczę


Kierunek na dziś – Augustów. W planach spacer przez wielką puszczę. Wuj narzeka, że będzie ze 40 km albo i więcej ale obydwoje wiemy, że im wcześniej wyjdziemy tym mamy większy zapas czasowy. Tu trzeba wtrącić kilka słów wyjaśnienia. Augustów nie był pierwotnie jednym z etapów naszej wędrówki, ale z prywatnych powodów osoby piszącej tego bloga (którymi nie będziemy tutaj zanudzać czytelników) musimy o niego zahaczyć. Co więcej wuj będzie miał do dyspozycji jeden dzień przerwy (na nic nie robienie, pływanie statkiem i wypisywanie pocztówek) a ja załatwię swoje sprawy. Oznacza to też że najbliższy dzień nie będzie obfitował w jakieś szczególnie ważne obiekty historyczne, po porostu będziemy szli najciekawszą drogą w kierunku miasta. Szybkie śniadanko w Lewiatanie i w drogę. 8 rano a słońce już przygrzewa, na niebie ani jednej chmurki co oznacza, że szykuje się lampa. Tuż za miastem spotykamy starszego pana, który maszeruje piechotą (!) i wymijając nas pyta gdzie idziemy. Podajemy kierunek, kiwa głową ze zrozumieniem i opowiada, że on też jak sobie rano nie pomaszeruje 6 km to ma dzień stracony. Uśmiechamy się tym bardziej, że wkrótce nas wyprzedza. Życzymy sobie nawzajem miłego spaceru i idziemy dalej. Trasa nie jest jakoś specjalnie urokliwa, ot wsie przy linii kolejowej. Cisza, spokój, kolorowe domki, nikt na nas specjalnie nie zwraca uwagi, ale też nikogo jakoś tam specjalnie nie ma. Jest więc to też dobry moment na wtrącenie paru słów dotyczących kwestii technicznych.

Idzie się coraz lepiej. Nogi rzecz jasna bolą, ale nie tak koszmarnie jak na początku. Wydają się już rozchodzone i jak złapiemy dobre tempo to prujemy do przodu bez zatrzymania. Buty w porządku. Odciski pojawiają się sporadycznie. Podbicia stóp bolą już tylko kiedy idziemy przez większą część dnia po asfalcie. Pić się chce rzecz jasna ale jak tylko możemy wpadamy zdyszani do sklepu. Wuj wszedł już w fazę drugą, co oznacza, że pije herbatę mrożoną, ja dzielnie trzymam się na wodach gazowanych i ulubionym soku pomidorowym. Oboje też w połowie dnia (koło 13) robimy sobie postój na witaminki. Wuj ma swój duuuży plastikowy kubeczek (wyglądający jak 400 ml filiżanka do cappuccino
J), tam wrzucamy pastylki i obserwujemy powstający wulkan. Zestaw, który wybraliśmy może nie jest najlepszy (plusss na koncentrację i pamięć oraz plusss na młodą skórę J) ale kierowaliśmy się walorami smakowymi - grejpfrut oraz limonka. Podczas przerw udaje mi się czasem namówić wuja na zjedzenie bakalii chyba że wybiera on opcję zalegającą. Ważną kwestią jest ochrona przed słońcem. Wuj dzielnie zakłada swój śmieszny kapelusik, ja decyduje się na smarowanie kremem. Mimo że to factor 50 mam już strasznie spalone nogi i ramiona. Do tego stopnia że wskoczyło mi jakieś uczulenie. W zeszłym roku takie atrakcje mnie ominęły. Plecak wydaje się dobrze zapakowany i nie ciąży strasznie, może czuć go trochę w trakcie zarzucania. Wujowi tradycyjnie majtają się z tyłu różne sznurki, szlufki i klamry ale już machnęłam na to ręką. Nosi też ze sobą kijek, znaleziony podczas innej wyprawy i zabrany z Warszawy (!), pierwotnie miał służyć jako ochrona przed psami, ale ponieważ te nie rzucają się raczej do gryzienia nas stanowi więc element dekoracyjny. W plecaku wuja podróżuje również Szeregowy, który w zależności od pogody siedzi schowany wewnątrz lub na zewnątrz. Wieczorami odczepia się od plecaka i pilnuje sekcji spożywczej. Wyglądamy więc może trochę wesoło (Jezu, pingwin……) ale na pewno każdy przyzna, że prawdziwi z nas piechurzy.

 
 
 
 

W połowie dnia minąwszy most kolejowy na Biebrzy docieramy do miejscowości Balinka – tu zaczyna się trasa przez puszczę. Droga jest dobrze utwardzona, idzie się super, wkoło tylko cień i las i las i las (chociaż wuja to trochę nuży). Jak dla mnie super tyle tylko że nęcone bliskością Augustowa przebijają się do nas liczne telefony z Warszawy (Ech….). Idziemy sobie tak raźnie 2 godzinki aż dochodzimy do miłego jeziorka Sajenko gdzie tuż przy drodze czeka na nas pomost na którym rozkładamy się aby pomoczyć nogi. Ulga niewyobrażalna, woda jest chłodna ale na tyle ciepła, że można by się było w niej kąpać, bimbamy się tam z pół godziny. Robimy także sesję fotograficzną sobie i Szeregowemu.
 


 
Kolejne 2 godziny to walka z samym sobą. Wydawać by się mogło, że 8 km do Augustowa to nie wiele. Zwłaszcza po całym dniu. Nie udaje nam się jednak znaleźć szlaku wzdłuż jeziora – co ciekawe nie mają o nim pojęcia również miejscowi. Musimy więc zachrzaniać szosą która ciągnie się prościuuuuutkoooooo na 6 km. Czyli 6 km i tylko horyzont. Po obu stronach las, żadnych zmian, nic co by powodowało że można jakoś odmierzyć trasę, nic na czym można by było zawiesić oko. Bleeeee. Takie odcinki są najgorsze. Można tylko śpiewać pod nosem albo liczyć kroki. Bo w dodatku wokół śmigają samochody a słońce upierdliwie świeci w oczy. Gdy tylko udaje nam się przejść tą szosę, tuż przy tablicy wjazdowej do Augustowa kładziemy się na trawie i ciężko dyszymy. Wuj obiecuje, że jak tylko znajdzie sklep to wypije wszystko co w nim jest, ja pocieszam go, że na kwaterę zostało nam tylko pół godziny. I rzeczywiście jak tylko dochodzimy do siebie i wchodzimy w miasto droga staje się łatwiejsza. Wędrujemy wzdłuż kanału, mijamy słynną szosę tranzytową przez środek miasta (zamiast autostrady przez Rospudę J) i docieramy na miejsce. Dom dziwny z zewnątrz ale schludny w wewnątrz. Duży jasny pokój, ładna łazienka. Teraz już tylko leżenie, spacerek do Lidla, kolacyjka i krzyżóweczki. Kolejny dobrze spędzony dzień za nami. W dodatku jesteśmy już w połowie trasy J.

 

1 komentarz:

  1. Hej Eliza, pozdrawiamy Was serdecznie z Lubiatowa nad morzem. Linka do bloga dostaliśmy od Twojego Taty. Podziwiamy Waszą wytrwałość w marszu, przepiękne zdjęcia i opisy. Życzymy mocy w nogach i dobrej pogody na dalszą część wyprawy. Ala i Sławek Reda.

    OdpowiedzUsuń