sobota, 6 lipca 2013

Dzień Trzynasty. A może popływamy?

No kurde kogut mnie obudził o 5 rano! Nie mogłaś tego koguta nastawić na późniejszą godzine? – tymi słowami wita mnie rano wuj J. Cóż, na koguty nie mam wpływu, mówię więc żeby potraktował to jako element folkloru i szedł się golić. Wychodzimy grzecznie po herbatce i kierujemy się na sklep. Śniadanie zjadamy koło eleganckiego Centrum Informacji Turystycznej i kierujemy się na szlak. Po drodze mijamy fajną śluzę, a że słoneczko wychodzimy robimy kilka zdjęć.




Później, co pierwszy raz mi się od dawna zdarza i mylę drogę
J. Zamiast po prawej stronie jeziora Serwy lądujemy więc po lewej. Nie jest to jakiś kardynalny grzech ale mamy jakby 3-4 km gratis. Wędrujemy sobie mijając kolejne miejscowości letniskowe, sporo rowerzystów i całe rodziny z dziećmi. Najbardziej rozczulająca jest kolonia maluszków, w małych białych czapeczkach, w której wszyscy obowiązkowo jedzą lody J. Czuć, że zaczął się sezon a dodatkowo jest też weekend. Robimy sobie przerwę i pijemy naszą pyszną wodę Krynkę (w szkle!), robimy korektę trasy i dalej, na Tobołowo. Ten odcinek jest super – mała droga w lesie. No naprawdę, ekstra, wokół pachną poziomki i śpiewają ptaki. Dochodzimy na skraj jeziora Wigry i dalej już idziemy wzdłuż miejscowości przy brzegu. Znam ten odcinek dobrze, z czasów kiedy mieszkałam w wigierskim eremie, rozpoznaję więc stare kąty i cieszę się, że jesteśmy coraz bliżej.



Na półwyspie oczywiście dużo turystów. Samochody, autokary, jakieś odpustowe stragany i smażona rybka. Ponieważ jest dość wcześnie zakwaterowujemy się w klasztorze (opcja sprawdzona i ustalona oczywiście kilka dni temu J), no i żeby się tak nie bimbać i nie wlepiać przez połowę popołudnia nosa w książkę bierzemy Szeregowego i idziemy na kajaki! (Co???... ja nie będę pływał żadnym kajakiem). Dostajemy kapoki i drewniane wiosła, wuj ma śmierć w oczach (naprawdę!!!!), włosy stają mu dęba ale wypływamy. Rzecz jasna płyniemy w bardzo nieskoordynowany sposób i sporo czasu spędzamy dryfując lub kręcąc się po prostu w jedną lub drugą stronę ale i tak jest fajnie!





Robimy zdjęcia (wuj całe jedno), trochę się chłodzimy, oglądamy żaglówki, straszymy wodne ptactwo i wracamy. Wuj oddycha z ulgą a ja naprawdę się cieszę, bo to miła odmiana od wieczornej monotonii. Potem wizytujemy przyklasztorny bar gdzie wuj pałaszuje sielawę smażoną (oj małe te rybki, małe….) i idziemy na gorące napoje. Mieszkamy w tzw. refektarzu, który jest na skraju całego klasztoru. Cisza i spokój a zachodzące słońce ciepłym światłem oświetla nam pokój. Wuj całkowicie uspokojony chwali się wszystkim przez telefon swoim wodnym wyczynem a ja przy okazji się dowiaduje, że ostatni raz na kajaku był …. 45 lat temu J J.
                         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz