piątek, 12 lipca 2013

Dzień Dziewiętnasty. Potop

Wstajemy ze świadomością, że dzisiaj to już na pewno będzie padać. Wszystkie dzienniki, serwisy internetowe i gazety zapowiadały, że w całej Polsce ma padać trudno by więc żeby zła pogoda nas ominęła. Kiedy budzimy się rano jest dość pochmurno i mży. Ale cóż, trzeba ruszać. Żegnamy się z życzliwą panią z pensjonatu i wychodzimy.
Pierwsze km idziemy ścieżką rowerową, ktoś wpadł bowiem na pomysł aby zrobić ładny chodniczek z Węgorzewa do Ogonków. Później już zwykły asfalt. Pada coraz bardziej, przechodniów prawie wcale, ale – uwaga – mija nas dwóch biegaczy (oni rozumieją naszą sytuację, deszcz nie deszcz, trening musi być). W Ogonkach skręcamy na Harsz, musimy bowiem obejść jezioro Mamry – a kto uważał na lekcjach geografii ten z pewnością pamięta, że jezioro to jest dość duże, jeśli nie cholernie duże. Idziemy, idziemy, próbujemy wywróżyć czy przestanie trochę padać czy nie. Patrzymy z utęsknieniem na drogę czy przypadkiem nie robią się bąble z powietrza zwiastujące koniec deszczu ale niestety nic z tego. Mijamy kolejne miejscowości, w których zakotwiczyły żaglówki. Żeglarze siedzą z nosami na kwintę w przydrożnych barach, choć na jeziorze pływają jacyś twardziele. W końcu dochodzimy do miejscowości Sztynort słynącej z kapitanatu i dużej bazy żeglarskiej. Idziemy już 3,5 godziny bez przerwy, wciąż pada. Po drodze nic specjalnie nie ma, poza tym komu chciałoby się cokolwiek oglądać w taką pogodę. O zdjęciach również trzeba zapomnieć. Nadzieja przychodzi przed Radziejami, ale złudna, przestaje padać bowiem może na kwadrans. Pocieszeniem jest to, że mija nas całkiem spora grupka niemieckich rowerzystów – jak widać Niemcy też są twardzi i czy ładna pogoda czy zła trzeba coś zrobić z rozpoczętym dniem. Wg planu do Kętrzyna powinniśmy dojść na 13-14, tymczasem robi się 13 a dopiero jesteśmy w Radziejach. Mimo, że idziemy naprawdę szybko! Siadamy na chwilę pod sklepem a wuj mimo że jest cały mokry wypija herbatę mrożoną. Odpoczywamy może z 20 minut, razem z Niemcami zajadającymi, o zgrozo, lody i w drogę. Teraz już tylko Kętrzyn. Wg mapy to ok. 10 km. Wyglądamy coraz gorzej, od mokrych ciuchów robi się coraz zimniej. Przy jednej z głównych dróg lituje się nad nami kierowca autokaru i proponuje podwózkę, ale czując bliskość Kętrzyna odmawiamy. Przy rozstaju pojawia się skręt na Gierłożę, decydujemy się iść więc boczną drogą i zerknąć na kwaterę Hitlera. Deszcz się niestety wzmaga. Leje ciurkiem. Pocieszamy się, że dobrze idziemy i nie mamy szansy się zgubić. W Kętrzynie mieliśmy być na 14 a jest już po 15. Przy jednej z tabliczek z nazwą miejscowości wsi pojawia się drogowskaz do Kętrzyna. A tam, ku naszemu zdumieniu, informacja, że to jeszcze 12 km!!! A leje już tragicznie. Wszystko mamy mokre, z butów wylewa się woda, jadące obok nas samochody są bezlitosne, na drodze robią się gigantyczne kałuże. Idziemy już siłą woli ale mamy wrażenie jakby ktoś lał na nas wodę z wiadra. Moglibyśmy mieć łódkę bo taki marsz jest kompletnie bezsensu. Zaciskam zęby i tłumaczę sobie, że w górach na pewno będzie gorzej więc nie przesadzajmy. Gierłoże mijamy bez komentarza, gdy pytam wuja czy chce się zatrzymać, odpowiada twardo nie. Całe szczęście że jeszcze nie przeklina i się nie wścieka. Wiemy już że nie dojdziemy do Reszla, gdzie mieliśmy spędzić noc, odliczamy tylko kolejne km żeby dobrnąć do Kętrzyna. Jeszcze 6 km, jeszcze 4 km. Na chwilę stajemy pod sklepem bo musimy sobie zrobić sekundę przerwy na odpoczynek. Stopy bolą, sztywnieją też coraz bardziej od zimna. I to ciągłe chlustanie od samochodów. Można śmiało powiedzieć że dostaliśmy dzisiaj w kość. W końcu jest – upragniona tablica wjazdu do miasta. Decydujemy się znaleźć pokój w pierwszym lepszym hotelu bez względu na cenę, tylko po to, żeby zdjąć w końcu te mokre ciuchy i wejść pod kołdrę. Wydzwaniam pierwszy hotel, którego tablicę widzę po drodze. Na szczęście mają pokój i są dość niedaleko. Z rozpędu zapominam zapytać o cenę, a ta okazuje się rzeczywiście 3 gwiazdkowa. Ale nieważne. W tym momencie to naprawdę nie ma znaczenia. Gdy dochodzimy na miejsce wyglądamy jak totalne pokraki. Wujkowi mina rzednie na widok hotelowe lobby, ja też się czuje głupio w takim luksusowym miejscu. Przytrzymuję wuja na chwilę i wylewamy wodę z jego osłonki na plecak (jest tego prawie cała miska!!!!!), a i tak krocząc do recepcji zostawiamy za sobą mokre ślady. Pani z uśmiechem wręcza nam kartę, ja jej daję w zamian swoją kartę, winda i jesteśmy. Pokój francja-elegancja, kompletnie nie pasujący do naszego położenia. Ja resztką sił zdejmuję rzeczy, każe wujowi iść pod kołdrę i pełznę do pobliskiego Tesco na zakupy. Kolacja po takim dniu jest obowiązkowa, wuj dostaje również w nagrodę 2 snickersy. Naprawdę jestem z niego dumna, że się nie wściekł i dał radę dojść na miejsce bez marudzenia. O ile ja mam na swoim koncie parę ekstremalnych wyczynów i jestem gotowa paść ale dokonać tego na co się uprę, o tyle wuj od razu zapowiadał, że nie będzie tu bił żadnych rekordów i niczego sobie udowadniał. Ale doszedł, żyje i nie przeklina a to już bardzo dużo. W sklepie oprócz jedzenie zbieram wszystkie gazety – jakoś te buty bowiem trzeba spróbować wysuszyć. Wracam ledwo, ledwo. Stopy strasznie dokuczają, totalnie mi też zesztywniały palce. Gdy wracam wuj ze zdziwieniem rozkoszuje się standardem naszego pokoju (nie ma światła, wiesz?..... jest tylko trzeba włożyć kartę….jak to kartę?.... no tu obok drzwi, tu na chip jest prąd… taaaaak? Naprawdę? Uuu to ja nie mógł bym sobie poradzić tutaj….. a ręcznik w łazience jest? …. Wuj są 3 ręczniki dla każdego… Taaak? I mydło? ….. I mydło i szampon i czepek kąpielowy co zechcesz…. Uuuuuu to naprawdę, naprawdę… I nawet mamy suszarkę to możemy podsuszyć ciuchy. A na razie wstaw wodę na herbatę plizzz….. To mamy herbatę? No, no…. Rany wuj, mamy herbatę, kawę, śmietankę, wszystko mamy, sejf też mamy, barek mamy, to w końcu 3 gwiazdkowy hotel…. Aha.. Tyyyy, a dlaczego woda w toalecie jest niebieska?????.... No bo to jakiś pewnie środek, żeby tak ładnie wyglądało….. Ale ja ją spuściłem i wciąż jest niebieska!!!!... No bo pewnie tam coś do środka wrzucili takiego magicznego…… O kurcze, no naprawdę….itd.itd). Po zrzuceniu z siebie mokrych ciuchów stoję chyba z 30 minut pod prysznicem a potem z herbatą zalegam w łóżku. Ponieważ nadal leje (11 godzina z rzędu!!!!) omawiamy zmianę planów. Wiemy że i tak doszliśmy bardzo daleko (600 km spokojnie) i uważamy to za naprawdę niezłe osiągnięcie w zależności od pogody będziemy kombinować czy iść dalej czy zwiedzić okolice. Według prognoz jutro ma być jeszcze gorzej (
L((((( - nie tylko ma padać ale mają też być burze. Wuj mówi, że bez sensem byłoby dla niego wędrowanie w takim deszczu bo to żadna przyjemność.
Po dzisiejszym dniu w zupełności się z nim zgadzam. Myślę, że i tak mieliśmy duuuużo szczęścia że przez tyle czasu nie padało. Postanawiamy zadecydować o tym co robimy jutro rano i układamy się na nieprzyzwoicie wygodnych trzy gwiazdkowych łóżkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz