środa, 10 lipca 2013

Dzień Siedemnasty. Akwedukty w puszczy

Wstawaj, wstawaj, pielgrzymka już na pewno wyszła – zrywam rano wuja, który wstaje z coraz większymi oporami. Dziś trasa dłuuuga (koło 40 km), ale na koniec obietnica noclegu w hotelu. Takie wycieranie się po kwaterach z dnia na dzień jest jednak na dłuższą metę męczące. Śniadanie pod sklepem (jogurciki i serki) i do przodu. Pierwsze km idą mi dość opornie. Co nawet mnie trochę zdumiewa. Spało się całkiem nieźle, temperatura też nie najgorsza, wuj jakoś tam ciągnie do przodu ale też bez entuzjazmu (jak się idzie, wuj?.... no może być). Nie ma co jednak narzekać bowiem dziś na trasie duża atrakcja – wiadukt kolejowy w Stańczykach zwany także Akweduktem Puszczy Romnickiej (bo to na wzór akweduktów rzymskich podobno) . Po bardzo sympatycznej trasie wśród puszczy (ogrodzonej płotem przez samego Goeringa, bo ten postanowił zrobić z niej prywatne miejsce do polowań), wreszcie dochodzimy na miejsce. No i od razu paszcza mi się rozjaśnia. Wygląda to naprawdę fajnie – sama wysokość 36 metrów robi wrażenie. Las, las i nagle wieeeeelkie coś! (trochę jak z jakieś bajki). Wyczytujemy, że to jeden z najwyższych mostów i przez jakiś czas można było nawet skakać stamtąd na bungee. Tak naprawdę są dwa: północny i południowy, a po jednym z nich można się nawet przespacerować po wykupieniu stosownego bileciku (wygląda trochę jak promenada – są też tam nawet małe latarenki). Jest tu całkiem sporo turystów, a to z całymi rodzinami, a to z dziećmi, a to z rowerami, na parkingu koło na dole mostów jest też punkt pseudogastronimiczny. W końcu to jedna z największych atrakcji turystycznych regionu, więc wszyscy muszą o to miejsce zahaczyć. Ja robię stosowną ilość zdjęć z góry, z dołu, z boku oraz kupuję wujowi kartki z widoczkiem. Po takich miłych trzech kwadransach relaksu zakładamy plecaki i idziemy dalej. Wg obliczeń wuja mamy do przejścia jakieś 15-16 km, decydujemy się nie iść szosą tylko jakimiś bocznymi drogami wzdłuż wsi. Jest dość ciepło, idziemy żwawo, w którymś momencie ginie jednak szlak i musimy kluczyć po lesie (z pomocą przychodzi niezawodny gps w Iphonie: Elizko, wyjąć mapę?... nie wuj, pójdziemy za niebieską kulką… ale to może ja wyjmę i zobaczę gdzie jesteśmy?.... wuj, niebieska kulka nas poprowadzi, wg niej wszystko się zgadza…oooo rety, a co to za miejscowość…. No nie wiem… nie mam jej na tym gpsie…). Idziemy, idziemy, upierdliwe komary przypominają sobie o nas, przechodzimy przez jakieś dziwaczne bagniska. Gdyby było ciut cieplej to naprawdę przyjemnie by się te okolice oglądało. No i jak zwykle okazuje się, że dupa blada, bo na pewno do Gołdapi jest więcej niż 16 km. (Trzeba się nawzajem motywować: Wuj, jeszcze kawałek, no już zaraz będzie tabliczka, nocleg mamy w Centrum, sprawdziłam, a potem czeka Cię już tylko pyszny placek ziemniaczany z gulaszem…). Gdy docieramy do miasta robi się chłodno, zbiera się też na burzę. Hotelik Gołdap, rzeczywiście w Centrum, w recepcji wyjadamy cukierki. Pokoik czyściutki, pościel bielutka, w łazience woda w sam raz. Wypycham wuja na obiad (eeeee, nie, nie będę nigdzie szedł, nie chce mi się….) a sama idę do…. Tesco! (większe miasto oznacza zamianę Biedronki na Tesco . Kupuję sobie jakieś jogurty, szukam też gazety, niestety bezskutecznie. Wuj okrasza obiad piwem i suniemy wolnym, dostojnym krokiem 200 metrów do naszego Hotelu. Zauważam, że wieczorami zaczynają boleć mnie stopy, ale nie w miejscu podbicia tylko jakoś w górnych partiach. Czuję, że to zmęczenie mięśni albo ścięgien i chyba nie da się za bardzo nic z tym zrobić (no chyba że przerwę). Na jutro prognozy średnie – może padać, ale miejscami. Ale ponieważ nie ma co sobie tym zawracać głowy wysyłamy znaki życia do Warszawy, Zakopanego i Krakowa i idziemy spać. Przed pójściem spać wspominam wujowi, że do Stańczyków z Gołdapi były 23 km. Czyli wychodzi dziś koło 43-45. Ech….Coś nam się zaczynają mylić te obliczenia….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz